Bartosz Stranz
"Źródło"
Lato w Browning
Polski sezon w
Browning 1996 roku zainicjował przyjazd Witka Jacórzyńskiego i jego żony, Magdy.
Odwiedzili mnie pod koniec kwietnia i zostali na dwa tygodnie. Nastawienie Indian
do nich było takie same jak do mnie, czyli odnosili się z uczuciem i zaangażowaniem.
Podczas tych dwóch tygodni Witek i Magda mieli okazję poznać szamanów, tancerzy
Słońca, a także środowisko miejskie, które reprezentuje amerykański styl życia.
Byliśmy także z Witkiem na głodówce, by miał okazję porozmawiać sobie z Indianami,
którzy pościli, a także dostrzec różnicę pomiędzy Blackfeet a Crow, ponieważ
osoba, która prowadziła całą ceremonię pochodziła z Crow Agency.
Tuż po wyjeździe Witka i Magdy, Jacek otrzymał obywatelstwo i wyjechał z Montany.
Był to dla mnie niesamowity szok, bo nagle zostałem sam, tzn. nie miałem już
z kim rozmawiać po polsku. To niesamowite odczucie, bo jednak czasami w ciągu
dnia, trzeba zamienić parę słów w języku, w którym się urodziłem, skończyłem
szkołę i nagle ta możliwość nie istnieje. Koniec. Można oczywiście wykręcić
numer i porozmawiać przez telefon, ale to nie jest to samo. Widząc Jacka, po
raz ostatni na lotnisku w Great Falls, gdzie żegnałem go wraz ze znajomymi,
poczułem, że zamknął się w moim życiu pewien etap, że zostałem rzucony na szerokie
wody. Będąc sam w rezerwacie, jestem jakby przedstawicielem Polski i wszystko,
co zrobię, źle czy dobrze - ludzie będą to tak widzieli, jakby cała Polska była
taka.
Po wyjeździe Jacka, zbyt długo na kontakt z Polską jednak nie czekałem, bo po
tygodniu przyjechała Anna Podgórska i Joanna Lewicka oraz kolega z Detroit,
u którego mieszkałem i pracowałem, Wiesław Grega.
Byłem bardzo uszczęśliwiony, bo po raz kolejny czwórka Polaków (nigdy nie było
pięciu) przebywała w rezerwacie. W miarę możliwości starałem się im przekazać
swoje odczucia i doświadczenia z pobytu w rezerwacie, a także pokazać sam rezerwat,
jego niesamowite zakątki, gdzie aż “cuchnie historią i moczem”. Na przykład
Heart Butte, gdzie od setek lat Indianie przychodzą przed rozpoczęciem Tańca
Słońca czy szałasu, szukając siły, a także odpowiedzi i zrozumienia od Boga.
Najważniejsze w całej tej wizycie Polaków było to, że mogłem ich zabrać na Taniec
Słońca. Pierwszy raz uczestniczyłem na TS w ubiegłem roku. Wtedy byłem sam,
a teraz było nas czworo, tworzyliśmy więc jakąś grupę. Ceremonia trwała cztery
dni i starałem się wziąć w niej udział, tańcząc za takim małym płotem, który
oddziela tancerzy od widzów. Pomagałem też w dziale technicznym, zwoziłem opał
itp. W ostatnim dniu, w niedzielę, rozdawaje się prezenty dla tancerzy i gości.
Po tym można ocenić zamożność Tańca Słońca. W tym roku trzy sprawy zwróciły
mą szczególną uwagę.
Po pierwsze zjawiła się pani z rządowej agencji do spraw Indian z Waszyngtonu,
która jeździ po ceremoniach i bada wskaźnik tradycji, tzn. ilu ludzi bierze
udział, jak zachowuje się wtedy wioska itd. Jeździ od rezerwatu do rezerwatu
i trafiła tez na Taniec Słońca do Browning. Przekazała niebagatelną sumę 3 milionów
dolarów szamanowi, Busterowi Yellow Kidney, który był organizatorem Tańca Słońca,
na dalszy rozwój ceremonii w Browning. Czek został wypisany prawie dokładnie
pod słupem ofiarnym, gdzie zrywają się tancerze. Reakcja ludzi była nie do opisania,
jeden ryk i płacz.
Druga sprawa to historia jednego Indianina, Odżibweja z Kanady. Miał sen, że
widzi prerie i konstrukcję Tańca Słońca. Nie dawał mu spokoju. Po jakimś czasie
stwierdził, że musi znaleźć to miejsce. Spakował plecak i udał się na stopa.
Jeżdżąc po Kanadzie i szukając tego terenu, który widział we śnie, dojechał
do Calgary, prosto z Yukonu. Tam znowu stanął na stopa i przyjechał do Stanów.
Zatrzymał się prosto przed chatą szamana, Bustera Yellow Kidney. Podobno jego
dom także widział we śnie. Wysiadł z samochodu i poszedł prosto do tego mieszkania.
Zapukał w drzwi, wchodzi, a szaman mówi: wiedziałem, że tu przyjdziesz. To była
niesamowita historia.
Trzecia sprawa to pojawienie się szamana z Chin, który również tańczył, jakieś
takie dziwne pozycje wyczyniał. W ten sposób pomagał tancerzom w Tańcu i przy
zrywaniu się, ponieważ to jest coś innego, gdy się czyta, a co innego, gdy się
to widzi. To niesamowite poświęcenie. Tancerze zrywają się do południa, przeważnie
w sobotę. Czasami trwa to cały dzień. Tańczą też kobiety i niektóre również
się zrywają. O zachodzie słońca, tancerzom, którym nie udało się zerwać, a mają
jeszcze siły, przekłuwa się skórę na barkach, wstawia się kołki i przyczepia
czaszki bizonie na długim rzemieniu, które oni potem ciągną dookoła. Jest to
13, 17 czaszek, to zależy. Biegnie się jedną rundę, a jeśli się nie zerwie -
to drugą, o ile ma siły. Wtedy podkłada mu się koce, gałęzie itp., żeby się
zerwał. Tancerz biegnie zgodnie ze wskazówkami zegara. Jeśli i wtedy się nie
zerwie, to przy głównej bramie, dwóch wojowników bierze go pod ramię i biegnie
razem z nim, a reszta staje na te czaszki i w ten sposób się zrywa. Jest to
niesamowity widok. W tym roku zerwało się tak więcej tancerzy niż przed rokiem.
Może dlatego, że był ten szaman z Chin, tak sobie myślę. Ostatniego dnia, jeden
ze śpiewaków miał urodziny i śpiewano mu pieśń urodzinową "Happy Birthday",
a potem "Sto lat" i na końcu po niemiecku, bo był też pewien Niemiec.
Z kolei moja znajoma z Kanady zawarła ślub pod słupem Tańca Słońca, błogosławieństwa
udzielał szaman, Buster Yellow Kidney, było też nakładanie obrączek. Takich
rzeczy nie widuje się na co dzień. Wynikają one z prostoty życia.
Po Tańcu Słońca dziwnie się czułem, ponieważ ciężko mi było dojść do siebie.
Mam na myśli psychikę i zrównoważyło się to dopiero w szałasie potu, ponieważ
po Tańcu, gdzie na cztery dni duch wychodzi z ciała, następuje powrót ducha
na ziemię. Cztery dni odbywa się sweat pod rząd. W czwartek poczułem się lepiej
i zaczęło się pow wow. Wtedy właśnie poznałem mego największego przyjaciela.
To John Ground, Jan Ziemia. Widziałem go już wcześniej, podczas Tańca Słońca,
gdzie użyczał swej ciężarówki do zwożenia pali, witek i materiału na Taniec,
ale bliżej go poznałem dopiero na pow wow. Było to 50-lecie pow wow w Browning.
Hucznie było. Występy na ulicach, parada, sporo tancerzy, około tysiąca, dużo
bębnów. Dopisywała pogoda. Zazwyczaj Browning ma pecha, bo przez ostatnie pięć
lat zawsze padał deszcz.
Po pow wow w Browning, miałem okazję pojechać na następne, ale już do rezerwatu
Blood w Kanadzie. Tam przypadkowo, jak to w życiu bywa, w czasie przerwy między
sesją poranną a popołudniową, kiedy jest czas, żeby coś zjeść, porozmawiać z
ludźmi, obejrzeć stoiska, dowiedziałem się od Indian, że na parafi jest polski
ksiądz. Nie zastanawiając się długo, pobiegłem w stronę kościoła i zobaczyłem
jak wychodzi. Metr pięćdziesiąt osiem w kapeluszu, na wysokim obcasie. Wołam
z daleka: "Szczęść Boże!" A on: "Skądżeś się tu wziął?"
Po krótkiej rozmowie oszalałem z wrażenia, ponieważ zauważyłem, że nasz ksiądz
werbista, rodzony w Polsce, ma jobla na punkcie Indian tak samo jak ja. Od sześciu
lat jest w Kanadzie i pięć lat przebywał na misji wśród Yellowknife na dalekiej
Północy. Na msze latał samolotem po siedemset kilometrów i udzielał się w życiu
społeczeństwa, tzn. razem z ludnością wiejską chodził na polowanie, na ryby,
przeżywał mrozy, nie raz wpadł do wody, gdy załamał się lód na jeziorze. Natura
hartowała go i kształtowała mu życie. Po pięciu latach został odesłany na placówkę
do Blood w prowincji Alberta, do miejscowości Standoff, gdzie znajduje się nasz
kościół katolicki. Po czterech godzinach rozmowy zaprzyjaźniłem się z ks. Leszkiem
Kwiatkowskim i wiem, że nie jestem pozbawiony polskiej mowy, bo zawsze mogę
wziąć samochód i za 45 minut widzieć bratnią duszę, czyli naszego księdza, który
ma takie samo podejście do życia jak my, zainteresowani Indianami.
Pewnego razu odwiedziła go grupa Polaków z Calgary i po dwóch dniach zaczęły
się nieporozumienia, bo nasi rodacy nie mogli zrozumieć indiańskiego stylu życia.
Dopatrywali się dziury w całym, a naszego księdza to mierziło. Tak się rozeszły
jego drogi z przedstawicielami naszego narodu. Stwierdził, że woli przekazywać
prawdę o Jezusie, o Bogu wśród Indian, którzy są bardziej wrażliwi i przyjmują
tę naukę, aniżeli naszej Polonii.
Było to niesamowite lato, bo wiele osób przewinęło się przez Browning.
Następne pow wow miało miejsce w Heart Butte, trzydzieści mil od Browning, gdzie
poznałem aktora i tancerza, Steva Reevisa. Tancerza w stroju trudno rozpoznać.
Wiedziałem, że Steve jest w Browning, ale nie wiedziałem, który to. Nasze dziewczyny
poznały mnie z pewną białą kobietą, Macile, która była na Biegu i miała kurtkę
Sacred Run 1996. Spytałem ją, czy zna Steve’a, a ona na to, że to jest ...jej
mąż. Poszliśmy razem na plac do tańca (dance arbor), ale sama nie mogła go rozpoznać
w tym wigorze piór, koralików i wstążek. W pewnej chwili widzę, że jakiś facet
w stroju grass, oczywiście Czarna Stopa, rozmawia z drugą osobą, która mi przypomina
kogoś z filmu Geronimo. Macile zaczęła się śmiać i już wiedziałem, że to on.
Podszedłem, przywitałem się, krótka wymiana słów. Potem zrobiłem z nim wywiad
[zob. "Tawacin" nr 4 z 1996 roku]. Już po pierwszym spotkaniu dostał
"Tawacin". Bardzo się zdziwił, że w Polsce istnieje PRPI, wychodzi
gazeta i w jakiś sposób kultywujemy tradycje i kulturę indiańską.
Kolejne przeżycie z mego lata w Browning dotyczy Johna Grounda, który jest tancerzem
tradycyjnym. Jako młody chłopak był na wojnie w Wietnamie. Pewnego razu zaprosił
mnie na 50 rocznicę ślubu swych rodziców. Impreza była niesamowita. Po odnowieniu
aktu małżeństwa w kościele odbyła się fiesta w miejscowym domu kultury. Były
tańce i swawole, wymiana prezentów. Mama Johna bardzo się ucieszyła z naszyjnika
z turkusów, który później zakładała na wszystkie uroczystości, do kościoła itp.
Natomiast John Ground senior otrzymał ode mnie butelkę naszej polskiej żurbówki.
Od tego czasu nasze kontakty bardzo się zacieśniły, odwiedzaliśmy się nawzajem,
chodziłem do nich na przysłowiową kawę. Dowiedziałem się, że John Ground senior
brał udział w II wojnie światowej i walczył w Europie; został ranny, a potem
w Stanach uhonorowano go "Purple Heart", takim krzyżem walecznych.
Dzień 24 września 1996 roku zapamiętam na zawsze. Cztery dni wcześniej u Bustera
Yellow Kidney rozpoczęto przygotowania do przyszłrocznego Tańca Słońca, pierwsze
pieśni, pierwsze myśli. Brałem w tym udział przez dwa dni i trzy noce. W niedzielę
impreza się kończyła, a w poniedziałek miałem ostateczny termin egzaminu o przyjęcie
do college’u w Browning. Zdawałem z matematyki i języka angielskiego i jakoś
mi poszło. Zostałem przyjęty. Wychodząc z college’u zastanawiałem się, jak dojechać
do domu, bo byłem chory i chciałem jak najszybciej dojechać do domu. Zauważyłem
samochód Johna Grounda, który zatrzymał się, otworzył drzwi i zapytał:
- How you doing? Jump in!
Wskoczyłem do furgonetki i pojechaliśmy do domu, do osiedla zwanego Glacier
Homes. W Browning są różne osiedla, np. Last Star Homes, Chinatown, New Buildings
i inne. Jadąc do domu, powiedział mi, że właściwie nie wie dlaczego jechał tą
stroną, koło college’u, nie wie, co go prowadziło. Powiedziałem mu, że może
jakieś dobre duchy nas na siebie natchnęły, bo jestem chory i miał mnie zabrać
do domu. Wtedy zaprosił mnie do siebie na kawę. Oczywiście nie odmówiłem, bo
kawa wśród Blackfeet, jak również innych plemion jest niczym piwo, święty napój.
Pojechałem na tę kawę i paląc papierosa stwierdziłem, że muszę wziąć tabletki.
John nalegał, abym jeszcze został i porozmawiał. To on zaproponował, aby utworzyć
jakieś biuro naszego Ruchu w Browning. Rozwijaliśmy tę myśl, ja nalegam na powrót
do domu, a John prosi mnie, żebym najpierw pomógł mu zawieźć fotel bujany do
rodziców. To się nazywa lazy doll, z elektrycznym masażem i w ogóle, z przeróżnymi
bajerami. Bardzo lubię jego rodziców, szanuję i kocham. Dom znajdował się dwie
przecznice od jego domu, ale z fotelem lepiej podjechać. Więc jedziemy. Na miejscu
stwierdzamy, że nikogo nie ma w domu, ale John nie dawał za wygraną. Wysiadł
z samochodu, za nim jego dzieciak, Josh Ground. Wokół domu nie stały żadne samochody,
drzwi od kuchni z tyłu były otwarte, wszedł. Ja nie wchodziłem, a po chwili
słyszę wrzask i stukanie w szybę. Nie zastanawiając się długo wpadłem do mieszkania
i zobaczyłem Johna Grounda ojca, na ziemi w agonii. Miał atak serca. Nigdy jeszcze
nie byłem w takiej sytuacji, ponadto inny język... John zaczął reanimować ojca,
bo pracuje w szpitalu. Próbowaliśmy dodzwonić się na pogotowie. Telefon nie
działał i stwierdziłem, że do jego domu nie jest daleko, więc pobiegłem i, choć
nie mogłem się za bardzo wysłowić, powiedziałem żonie Johna o wszystkim i zadzwoniliśmy
na pogotowie. Przyjechało w ostatniej chwili i zabrało ojca Johna do szpitala.
Tego samego wieczoru pojechałem do szpitala, żeby zorientować się w sytuacji,
czy nie trzeba pacjenta przewieźć do większego szpitala, np. w Great Falls.
Po krótkiej rozmowie z Johnem, stwierdziłem, że dobrze by było odprawić jakąś
ceremonię w tej intencji. John dał mi papierosy i kazał iść do szamana, którego
znam. Pierwszym, który mi przyszedł na myśl, był oczywiście Buster Yellow Kidney
i jego syn, który od kilku miesięcy robi szałas potu, który ma białą powłokę
z materiału, co oznacza długie życie. Odprawia szałasy uzdrawiające, łagodzi
cierpienia. Odebrałem od Johna papierosy i sweet pine, pojechałem do szamana
z misją, czy jest możliwa ceremonia szałasu dla Johna Grounda. Po przywitaniu,
kawie i papierosie, wyjawiłem całą sprawę, ale był wieczór i już nie robiliśmy
szałasu. Odbył się następnego dnia. Za zdrowie Johna Grounda, a ja byłem przedstawicielem
rodziny, bo wszyscy siedzieli w szpitalu w Great Falls. Byłem przedstawicielem
rodziny, który przyniósł dary w postaci białego płótna, jagód, łososia, które
się spożywa w czasie sweatu oraz tytoń, który jest karmą dla duchów. Szałas
ten odbył się i moc uzdrowienia poszła w kierunku Johna. Dziadek żył jeszcze
tydzień i w ten sam dzień, w którym odbywał się sweat, we wtorek, John Ground
senior zmarł. Później się dowiedziałem, że zmarł za sprawą lekarzy. Miał wyjść
w środę rano. Zanim go jednak wypisali, we wtorek wieczorem zrobili ostatni
test na wydolność serca. To się nazywa step test, to taka bieżnia, na której
bada się pracę serca, przepływ krwi, dotlenienie w czasie wzmożonego wysiłku.
John Ground był ranny podczas II wojny światowej i miał kłopoty z chodzeniem.
Po kilkunastu sekundach testu dostał kolejny wylew i zmarł. Dowiedziałem się
o tym w środę po południu. Trochę głupio to wyszło, bo zatrzymałem na ulicy
samochód Rickiego, drugiego syna Johna i pytam, jak się czuje ojciec, bo słyszałem,
że wszystko OK, że niedługo wyjdzie. A on z uśmiechem mówi, że ojciec zmarł
ostatniej nocy. Był to dla mnie szok. Konsternacja. Nie wiedziałem, co robić.
Z tyłu trąbią samochody, bo zatamowałem ruch. Zadałem głupie pytanie. Nie byłem
jednak poinformowany. Następnego dnia poszedłem do domu pogrzebowego, gdzie
znowu rozmawiałem z Rickim. Powiedział mi, że w sumie nie powinniśmy rozpaczać,
bo to jest tylko ciało, a jego duch powrócił do rezerwatu. Bardzo mnie zdziwiło,
że dzieci Johna, czterech synów i córka oraz inni członkowie rodziny grali w
stick game (patyczki), zgadywanie w której ręce jest ukryta kość. Odbywa się
to przy wtórze bębna i grzechotek. Gra trwała do późnych godzin wieczornych.
Spytałem, dlaczego grają w tym miejscu, tak blisko trumny? Dostałem odpowiedź,
że ich ojciec bardzo lubił stick game i wiele czasu spędził na grze. Trumna
oczywiście była przykryta flagą Stanów Zjednoczonych. Do trumny włożono Johnowi
jego zegarek, karty, wachlarz z orlich piór i fajkę.
Pogrzeb odbył się w sobotę. Na mszy w kościele wódz mówił o zasługach Johna
Grounda dla rezerwatu. Po mszy trumnę odwieziono na cmentarz rodzinny, daleko
na prerii, i tam przeżyłem niesamowite uczcuia i wibracje dla całej tej rodziny,
przez którą zostałem zaadoptowany. Po krótkiej mowie wodza narodu Blackfeet,
Earl Old Person, po odśpiewaniu pieśni z Radą Starszych, przed spuszczeniem
trumny do grobu, John Ground powiedział, że w tym dniu, kiedy ojciec dostał
zawał, ja byłem przy nim i pomogłem mu szybko zadziałać, dzięki czemu ojciec
był z nami jeszcze tydzień. Podziękował za zorganizowanie szałasu potu. Dał
mi znać, żebym coś powiedział. Było to dla mnie wielkim wzruszeniem, ponieważ
wyznałem tym ludziom - wokół byli sami Indianie i ja, Polak - wyznałem tym ludziom,
że moja rodzina jest 20 tysięcy mil stąd, że moi rodzice mieszkają w Polsce,
że pochodzę z Europy, a w Stanach nie mam żadnej rodziny, że to oni są moją
rodziną. Przy nich się wychowuję, uczę się życia na nowo i stwierdziłem, że
nasz język jest fonetycznie bliski językowi Blackfeet i dlatego chciałbym odczytać
Johnowi ostatnią modlitwę, jaką my odmawiamy na pogrzebach, czyli Litanię do
Wszystkich Świętych. Na koniec odśpiewałem “Dobry Jezu, a nasz Panie...” Śpiewając
tę pieśń, John i Rick trzymali mnie pod ramię, bo potok łez, uczuć... wszystko
to razem się we mnie zebrało i po prostu załamałem się, ale w sensie pozytywnym,
co wyznałem tym ludziom, że są obecnie moją rodziną i wśród nich przebywam.
Po odśpiewaniu tej pieśni, widziałem zdziwienie na twarzach zgromadzonych. Synowie
Johna Grounda, zaczęli tańczyć ostatni taniec wojownika - Taniec Śmierci. Każdy
z nich posiadał broń, John Ground syn, jako że jest weteranem wojennym z Wietnamu,
miał rewolwer, a reszta winchestery. Tańcząc, zaczęli krzyczeć i strzelać w
powietrze. Była to dla mnie niesamowita ceremonia pogrzebowa. Na koniec, uścisnąłem
matkę Johna Grounda, wdowę po zmarłym. Objęła mnie i trwaliśmy w objęciu przez
parę minut. Powiedziała mi słowa, które zapadły we mnie głęboko.
- Synu - powiedziała - gdy będziesz w potrzebie, możesz na nas liczyć...
Powiedziała, że dachu nad głową, strawy i gorącej kawy dla mnie nigdy nie zabraknie.
Jest grudzień, próbuję opowiedzieć to, co czułem wtedy latem. Mam nadzieję,
że czytelnicy odbiorą właściwie całą sytuację: Polak, sam na prerii, czytający
z polskiej książeczki do nabożeństwa. Śpiewając tam, reprezentowałem nas wszystkich,
Polski Ruch Przyjaciół Indian. Wrażliwość ta została wypowiedziana, wyśpiewana
i zakończona płaczem. Na pewno zdziwiłem okolicznych gości, zwłaszcza wodza,
bo gdy skończyłem czytać i śpiewać po polsku, nad grobem zapadła długa chwila
milczenia.
"Tawacin" nr 1[37], wiosna 1997, ss. 20–24