Bartosz Stranz
"Źródło"
Zima w Browning
Polskę opuściłem
w optymistycznym nastroju. Dzięki Bogu, rodzice nie żegnali mnie na
lotnisku, ponieważ bym się utopił we własnych łzach
i wiem, że w samolocie miałbym nostalgię, rozterkę i nie
wiadomo, czy bym jeszcze nie wysiadł i nie został w Polsce. Zostałem
odprowadzony przez brata, Derkę, Joannę i okolicznych znajomych.
Ku mojemu
zdziwieniu samolot miał spóźnienie sześć godzin, co spowodowało,
że nie złapałem samolotu z Nowego Jorku do Detroit. Spędziłem
noc w Nowym Jorku. Miałem mieszane uczucia do co obsługi LOT-u, ponieważ
targałem wielgachne bagaże i dobrze chociaż, że LOT zapewnił
mi spoczynek w hotelu, żebym zaległ, złożył swoje zwłoki,
ale jeśli chodzi o pomoc w sensie bagaży, to tandeta, nie chcieli udzielić
mi żadnej pomocy. Wreszcie wszedłem na ambicję jakiejś stewardesy
i znalazł się człowiek, który mi pomógł przenieć
mój dobytek...
Następnego
dnia z Nowego Jorku udałem się do Detroit, gdzie spędziłem
półtora dnia. Odwiedziłem znajomych oraz rodzinę. Z powodu ceny
biletu, jak i warunków zimowych, które były ciężkie w styczniu,
stwierdziłem, że zamiast samolotem pojadę pociągiem. I tak
się stało. Kupiłem bilet linii Amtrak i kolejny raz ruszyłem
pociągiem do Browning. Oczywiście pociąg miał spóźnienie osiem godzin. Zamiast przyjechać we wtorek o siódmej wieczorem, byłem w środę
o trzeciej nad ranem. Zostałem odebrany przez moich znajomych z pobliskiego
dworca, który przypomina co najmniej Dziki Zachód z początku tego wieku.
Błogosławiłem
ten dzień, kiedy wylądowałem w Browning i dziękowałem
gospodarzom, u których mieszkam, za cierpliwość
w oczekiwaniu na mnie. Pospiesznie zostałem przewieziony do domu i oczywiście
rozmowy do rana, rozpakowywanie prezentów, itd. Tego samego dnia po południu,
zmęczony podróżą, jak również skołowaciały różnicą
czasu, ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem, że zostało urządzone
duże party bezalkoholowe. Przyszło sporo ludzi. Jedzenie było
przepyszne i co mnie najbardziej zdziwiło i doprowadziło do płaczu,
to kiedy zobaczyłem coś a la torty z napisem "Welcome at home, Bartek".
To było coś, co dało mi do myślenia i jednocześnie przełamało
pewne lody pomiędzy mną a społecznością w tym mieście, ponieważ
nie tylko gospodarze mnie wyczekiwali, ale również okoliczni znajomi; nie
tylko Indianie, ale też i biali.
Dwa dni zajęło
mi zanim się rozpakowałem i odwiedziłem najbliższych znajomych. Po dwóch dniach
sielanki i odpoczynku zebrałem się do kupy i zacząłem myśleć o college'u. Wypełniłem
wszystkie formularze i 13 stycznia zacząłem chodzić do szkoły. Pierwsze dwa
tygodnie były dla mnie tragedią, ponieważ nowe środowisko, nowe otoczenie, bariera
językowa... ławki szkolnej nie widziałem od pięciu lat. Ponadto jeszcze wspomnienia
z Polski. Myślałem, że eksploduję. Po pierwszych trzech dniach chciałem dać
drapaka, pójść na wagary, ale niestety -30 C na dworze, śnieg, zawierucha nie
pozwoliły mi zrealizować tej myśli. Trzeba było to jakoś przebrnąć. Muszę powiedzieć,
że nauczyciele byli bardzo wyrozumiali wobec mnie, dużo mi pomagali na początku,
za co jestem im wdzięczny. W semestrze zimowym obrałem sobie przedmioty: Writing
English, Reading English i College Success Skills. To były
trzy przedmioty, które ciągnąłem przez dwa i pół miesiąca. Jakoś dałem sobie
radę.
Wiosenny
semestr zaczął się na początku kwietnia. Tym razem obrałem bardziej specjalistyczne
przedmioty, ukierunkowane wyłącznie na kulturę Blackfeet. Chcę pokazać swym
nauczycielom, jaką drogę i wykształcenie chcę wybrać. Doszedłem do wniosku,
że chcę pójść w kierunku Blackfeet Studies. Obejmuje to szereg przedmiotów
na temat Blackfeet, jest ich około pietnastu. Obecnie zacząłem Pikuni Humanities
- filozofię i spostrzeganie życia wśród Blackfeet. Kolejny przedmiot to Blackfeet
Women - gdzie uczą jak wyprawiać skórę, jak zbierać zioła i w ogóle wszystko
o kobietach. I na koniec Blackfeet Art Studies, gdzie omawia się wzory
i techniki wyrobów. Czwarty przedmiot, który musiałem wziąć to obowiązkowa matma.
W pierwszym
tygodniu szkoły udałem się do Bustera Yellow Kidney, co by złożyć mu wizytę
po przyjeździe. Obdarowałem go kilkoma prezentami z Polski, poza tym byłem zaproszony
na ceremonię fajki, jaka odbywa się co tydzień, w piątek. Poszedłem podziękować,
że doleciałem szczęśliwie do Browning, że szczęśliwie przebrnąłem swoją pielgrzymkę
w tę i z powrotem. Ceremonia trwała trzy godziny. Wiele opowiadałem, pokazywałem
zdjęcia z Polski. Jak zwykle Buster, jego żona i obecni tam Indianie, którym
rozdałem drobne prezenty, byli uszczęśliwieni, widząc tanie błyskotki i gadżety,
czyli ów poziom wartości prezentów się nie zmienił od stu-dwustu lat, tak jak
kiedyś cieszyli się koralikami, tak i teraz.
Podczas ceremonii
palenia fajki myślałem wiele na temat rozmów w Polsce, szczególnie o tym,
co zaszło na ubiegłorocznym zlocie. Po prostu nie mogłem sobie
wyobrazić, jak można z kimś wypalić fajkę, gdzie przepływa
pozytywna energia, a potem skakać sobie do gardeł. Modliłem się
w tej intencji, nie tylko za siebie, ale za wszystkich, żeby się wszystko
u nas w Polsce układało, żeby więcej takich problemów nie
było między ludźmi, ponieważ życie jest zbyt krótkie, żeby
stwarzać sobie problemy.
Po skończonej
ceremonii fajki, oczywiście było jadło, które składało się
z pieczeni bizoniej i zupy grochowej, która mi przypominała naszą
grochówkę, no i muszę tutaj wspomnieć, że otworzyłem
nasze polskie papierosy, tzw. robocze, typu Karo, Extra Mocne i Popularne. Wzbudziły
one podziw, zachwycenie, a jednocześnie chłopacy doszli do wniosku, że
owe papierosy są odjazdowe w czasie ceremonii szałasu potu, w przerwach
między rundami. Dobrze wpływają na tak zwane pobudzenie jaźni,
przebudzenie się z oparów.
Pierwszy
tydzień zakończyłem ceremonią fajki, która podniosła mnie na duchu. W następnym
tygodniu zaliczyłem też ceremonię, która nazywa się Black Tail Deer Dance. Jest
to ceremonia, która odbywa się co roku na początku stycznia. Ceremonia jest
uzdrawiająca i ma charakter social dance, czyli polega na tańczeniu.
Wtedy otwiera się medicine bundles, święte zawiniątka sarny i kojota.
Ceremonia trwa bardzo długo, ponieważ uzależniona jest od ilości ludzi. Było
około 150 osób i każda musi podejść do prowadzącego. Oczywiście mężczyźni siedzą
po prawej stronie, kobiety po lewej. Wszystko jest w kręgu. Ceremonia odbywała
się w dużej hali, w której gdy pada deszcz, odbywają się pow wow i zimowe stick
game i inne imprezy rezerwatowe. Każda osoba musi więc podejść do prowadzącego,
żeby się okopcić, oczyścić szałwią. Potem palenie fajki w kręgu. Kolejny raz
podchodzi się, aby prowadzący pomalował nadgarstki. Składa się przy tym dobrowolną
ofiarę. Nikt nie pyta, co dasz, wymaga się jednak złożenia jakiegokolwiek podarunku.
Widziałem ludzi, którzy dawali papierosa, karton papierosów, kubeł tytoniu,
sto dolarów, trzy koce itp. Ja zadysponowałem pięcioma papierosami i $5. To
mi się właśnie podoba, że nie pytają się o cennik, tylko patrzą na ciebie jak
na człowieka, który prosi o pomoc szamana i ty składasz taką ofiarę, jaką możesz
złożyć. Po pomalowaniu odbył się feast, czyli jedzenie. I znowu kolejną
godzinę trwało rozdawanie jedzenia, potem odpoczynek i na samym końcu taniec.
Był wódz, który śpiewał stare pieśni, jakie otrzymał od swego ojca. Ojciec z
kolei otrzymał je bezpośrednio od White Cattle, głównej postaci hołdowanej w
Browning, porównywanej z Szalonym Koniem wśród Siuksów, czy wodzem Józefem u
Nez Perców. Pieśni były niesamowite i wódz mówił, że powinny być częściej śpiewane,
ponieważ coraz mniej ludzi je pamięta i idą w grób. Ceremonia trwała od 9 wieczorem
do 5 nad ranem.
Pod koniec
stycznia zostałem wyrwany przez Wilka, prosto ze szkoły, ponieważ
w Parku Yellowstone bito bizona. Zgodnie z amerykańskim prawem bizony można
odstrzeliwać w momencie, gdy przekraczają granice Parku, który leży
w Wyoming, ale zahacza też o Montanę. Bizony przechodziły na
stronę farmerów, niszczyły zagrody dla krów, żarły pasze,
bo była ciężka zima. Trudno było wyskrobać coś na prerii,
więc szły między ludzi. Ponadto byki bizonów parzyły się
z krowami, które źle to znosiły. Powstawała jakaś choroba, w skutek
czego mięso krów nie nadawało się do jedzenia.
Bractwo w
Browning dostało sygnał, że zabito 20 sztuk i cały konwój
udał się Bozeman na pograniczu Montany i Wyoming. Pięć godzin
jazdy w jedną stronę, ponad 300 mil. Był to dla mnie szok, ponieważ
pomogłem Wilkowi zapakować cztery udźce bizonie i dwa żebra.
Pierwszy raz w życiu widziałem dziesięć bizonów na kupie
w śniegu. Od razu poćwiartowanych, nogi, żebra, głowy, skóry.
Wyobrażam sobie, co się działo sto lat temu, kiedy było
tysiące takich bizonów poukładanych na sterty. Całą akcję
prowadziła jedna Indianka z Rocky Boy, Chippewa-Cree, która pilnowała
tych odstrzałów, ponieważ jeśli się odstrzeliwuje dzikie bizony
(nie dotyczy to bizonów hodowanych na farmach), to Indianie mają pierwszeństwo
w zagospodarowaniu mięsa, skór i czaszek. Ale z kolei straż Parku
za bardzo nie lubi tego typu akcji, ponieważ gromadzą się inni
ludzi z wielkich miast, tzw. big shots, czyli grube ryby, biznesmeni,
którzy też chcą położyć na tym łapę. Ta kobieta
powiedziała mi, że walka między białymi i Indianami trwa
nadal, czego nie widać w telewizji, czy w książkach. Jest to
tzw. walka duchowa, spirit war. Walka umysłem, bez łuków i
strzał. Opowiadała mi, jakie są zgrzyty ze strażą Parku.
Cały problem polega na tym, że Indianin nie może odstrzeliwać
bizona. Biały, farmer, właściciel ziemi może odstrzelić
bizony wchodzące na jego teren, ale nie może ich posiadać. Kiedy
więc był odstrzał, zjawiali się Indianie. Owa Indianka dzwoniła
w obszarze Parku Yellowstone do farmerów, pytając, czy są bizony i
czy planują je odstrzelić. Jeśli tak, zjawiała się grupa
białych, którzy współpracowali z Indianami, coś jakby Greenpeace,
obierali bizony na miejscu i zwózka. Były takie akcje, że biały
odstrzelił i nie chciał tego mięsa oddać, więc "red
power" dawał znaki, krótka konwersacja, kilka fucków i niestety
biały musiał to mięso oddać. Bardzo mi się podobało,
że dużo białych z Montany stawało po stronie Indian i starało
się pomagać, by mięso trafiło do rezerwatów. Nie tylko ludzie
z Browning dostali to mięso, czy też skóry, ale również kobieta
dzwoniła do innych rezerwatów, do Assiniboinów i Siuksów. Ludzie zjawiali
się z Crow Agency, z Flathead, z Rocky Boy, zewsząd. Chodziło
o to, żeby mięso się nie marnowało, jak kilka lat temu,
kiedy farmerzy odstrzeliwali bizony i zostawiali do pożarcia sępom
i wilkom.
Akcja się
udała i mieliśmy całą furę mięsa na pick-upie (półciężarówka), wyobraź
sobie cztery duże nogi i dwa żebra. Czaszek i skór już dla nas zabrakło, bo
kilka dni przed nami była brygada Crow (Wron), którzy nie są zbyt lubiani w
Montanie. Wyszło ich pazerstwo i chciwość. Owa Indianka, która ludziom udostępniała
swe mieszkanie na czas odstrzału bizonów, gdzie można było poćwiartować mięso
i przenocować, powiedziała, że opuszcza miasto na kilka godzin, bo musi coś
załatwić, i żeby chłopcy Crow wzięli sobie mięso, tyle i tyle sztuk, ale żeby
zostawili skóry i czaszki, bo są zamówione przez starszyznę do Flathead i Browning.
Więc co Crow zrobili? Nie wzięli mięsa, tylko wszystkie skóry i czachy. Wydaje
mi się więc, że pomiędzy Indianami też bull shit jest, nieporozumienie:
tak Crow zakończyli sprawę i w sumie tylko kilka skór dotarło do Browning, do
starszyzny.
Wieczorem
wracaliśmy z Wilkiem do domu, z furą mięsa. Na miejsce dotarliśmy
o czwartej nad ranem i ku memu zdziwieniu Wilk podzielił się ze mną
zdobyczą. Część przypadła więc do domu, w którym przebywam.
Dostał mi się duży udziec i żebra, które ćwiartowaliśmy
piłą do cięcia drzewa. Wyobraź sobie, czwarta nad ranem, turkot,
grzechot piły, dokoła milion psów, które skowyczały, wyły,
bo zwąchały tanią jatkę. Trochę też dostały.
Następnego dnia zaczęło się wielkie ćwiartowanie u
gospodarzy, u których mieszkam. Zacząłem używać żebra
bizonie po obgotowaniu. Są strasznie twarde i zacząłem je wykorzystywać
do swoich wyrobów.
Pod koniec
lutego pojechałem na tydzień do Billingham w stanie Waszyngton z rodziną
Running Crane w odwiedziny do siostry mojej gospodyni, która przebywała
w szpitalu po jakiejś operacji. Wszystko dobrze się skończyło
i dzięki temu miałem możliwość wyskoczenia do Vancouver
w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie udałem się prosto do Parku Stanleya.
Widok totemów zrzucił mnie z nóg, więc złożyłem szczyptę
tytoniu za powodzenie w mej sprawie. Po tygodniu pobytu w stanie Waszyngton,
gdzie było ciepło, czasem padał deszcz, wróciłem do Browning,
gdzie zima na całego, śniegi po pas, mróz... Waszyngton jest przepiękny,
dużo drzew, pagórki. Tak samo Vancouver, dużo orłów, i ocean
robił swoje, zapach soli przypominał mi Bałtyk.
W marcu pracowałem
trochę przy przeprowadzce pewnej rodziny w Fort Benton. Wernic się
kłania, Wiesław Wernic i jego "Szeryf z Fort Benton". Miejsce
jest niesamowite, owinięte tajemnicą. Miasto położone w
dolinie nad Missouri. Moja noga stanęła w miejscu, gdzie kiedyś stał
fort i poczułem pozytywne wibracje. Rodzina bardzo miło nas (pracowałem
z Wilkiem) przyjęła i zapoznałem Johna, chłopaka dwa lata
ode mnie starszego, który powiedział, że grzebał trochę
w ziemi i znalazł stare koraliki. Zadziałało to na mnie jak płachta
na byka. Otrzymałem od niego drobny wisior z starymi koralikami, kiedy
sto lat temu stały tam setki tipi i było to główne miejsce wymiany.
Chłopak trochę mi opowiedział o terenie, na którym mieszka, ponieważ
pracuje dla pewnej firmy, organizującej spływ kanu wzdłuż
Missouri. Znajduje się tam pewien odcinek, przez który przepływali
Clark i Lewis. Dziś jest to park przyrody, nienaruszony łapą białego
człowieka. W dolinach można znaleźć sporo różnych przedmiotów,
kości dinozaurów, groty strzał łupane w kamieniu. Mam kilka od niego
dostać.
2 kwietnia 1997
Źródełko
"Tawacin"
nr 2[38], lato 1997, ss. 2124