Nie lubię podsumowań...
list z 24 sierpnia

Witajcie!!!!
No i już jestem w Krakowie. Chciałam napisać "w domu", ale się powstrzymałam, no bo w sumie byłoby to dwuznaczne, mam dwa domy - tu i w Copacabanie...
Nie rozwiązaliśmy problemu święcącego mięsa, nie było jak ani kiedy. Nie dokończyliśmy wykopalisk, przez ostatnie dni lało jak z cebra, tylko co jakiś czas były przerwy na grad i śnieg. Kiedy dokopaliśmy się do starożytnego grobu, do wyciągania kości potrzeba było sześciu osób: ja z Sergiem siedzieliśmy w wykopie i babraliśmy się w błocie, a cztery osoby trzymały nad nami plastik, chroniąc nas od gradu.
Nie było nawet czasu, żeby przykryć wykopaliska plastikiem i zakopać, co by nic się nie zniszczyło do końca maja przyszłego roku. Będą to musieli zrobić nasi boliwijscy współpracownicy.
Czy musze opisywać ostatnie dni w Copacabanie? Wystarczy powiedzieć, że rozkleiłam się totalnie i żaden klej pomóc mi nie był w stanie. Przez jedną trzecią drogi z Copacabany do La Paz ryczałam. Tak to jest, kiedy się opuszcza rodzinę na całe dziewięć miesięcy... Na szczęście nie będziemy tak zupełnie bez kontaktu, jednemu z naszych, Pablowi, zrobiliśmy konto internetowe na hotmailu.
Do La Paz pojechałam 21 sierpnia z Mike'm i don Saturnino (Chavezowie wysłali go z nami, żeby nic absolutnie stać się nam nie mogło). Półwysep pożegnał nas dwudziestocentymetrowa pokrywa śniegu, biały pejzaż Altiplano wydawał się być zupełnie księżycowy...
W La Paz przejął nas Eduardo Pareja, współdyrektor projektu ze strony boliwijskiej (pojawił się tylko raz na naszych wykopkach, tak w ogóle to grzebie w Tiahuanaco). Pojechaliśmy do Tiahuanaco, gdzie zostaliśmy przedstawieni jako "wybitni zagraniczni archeologowie" :-))) (to nie ja to wymyśliłam, tylko Eduardo!!), więc za wstęp do muzeum i do ruin nie zapłaciliśmy ani grosza, a jeszcze dostaliśmy specjalnego przewodnika.
Muzeum w Tiahuanaco jest chyba nieźle, nie wiem, bo nie widziałam dobrze. Nie, nie z powodu łez. Wysiadł prąd i zwiedzaliśmy muzeum przy mdłym świetle latarki!! Boliwia...
Ruiny w Tiahuanaco z daleka robią wrażenie, ale jak się przyjrzeć z bliska, o rany! Największa i najsłynniejsza świątynia została zrekonstruowana przy użyciu cementu i betonu, wyobrażacie sobie takie barbarzyństwo??? Brama do tej świątyni została zrekonstruowana zupełnie z wyobraźni, jest zbudowana z olbrzymich betonowych bloków, ohyda!!!!!
Poza tym Tiahuanaco zostało odkopane gdzieś w czterech procentach, reszta zabytków drzemie pod ziemia i czeka na rząd łaskawszy dla archeologii.
Po południu Eduardo zawiózł nas do La Paz, a ściślej do Calacoto, najbogatszej dzielnicy, zamieszkanej oczywiście przez białych (jedyni Indianie, jakich tam przyuważyłam, to gospodynie domowe i stroze). Po obiedzie Mike poszedł spać (jego organizm fatalnie znosi wysokość, a w Tiahuanaco sporo łaziliśmy, wiec zmęczył się bardzo), a ja z właścicielką domu, panią Lolą, poszłyśmy "na miasto". Ona, zachwycona moim indiańskim strojem, pokazywała mnie wszystkim znajomym i nieznajomym (którzy przyglądali mi się na ulicy), przedstawiając mnie jako swoją "cholitę z Polski". Poszłyśmy na targi książki, które się akurat w La Paz odbywały, szukałam słownika keczua-hiszpańskiego i ajmara-hiszpańskiego. Pierwszego nie znalazłam, natomiast drugi mi dano za darmo, a właściwie to chyba za strój :-)))))) W ogóle byłam nieziemską sensacją, przy czym ciekawie było obserwować reakcje ludzi: ludzie z klas wyższych (kobiety w spodniach i z rozjaśnionymi włosami, co przy stosunkowo ciemnej cerze wygląda dziwacznie, mężczyźni wyelegantowani i z żelem we włosach) patrzyli na mnie jak na jakieś dziwo, przyzwyczajeni myśleć, że strój indiański to cos gorszego, natomiast Indianie, a szczególnie Indianki, reagowali spontaniczna radością, "popatrz, gringa ubrana w pollera!!", wyraźnie im się to podobało, pytali, skąd jestem i w ogóle byli bardzo serdeczni. I jak coś od nich kupowałam, to dodawali yapa, czyli dokładkę :-))))
Następnego dnia przed południem pojechałam na lotnisko. Taksówkarz na mój widok mało nie zemdlał, zaraz się rozgadał, że jego mama jest cholita, ma krewnych Ajmara, sam wprawdzie językiem ajmara nie włada, bo wychował się w mieście, no ale jest szczęśliwy widząc, że ktoś z drugiego końca świata docenia kulturę jego narodu.
Na lotnisku byłam jedyną cholitą ;-) i zaraz stałam się ulubienicą obsługi lotniska. Okazało się, że pomimo potwierdzonej rezerwacji z bliżej niewyjaśnionych przyczyn nie ma dla mnie miejsca w samolocie, no ale dla cholita polaca zrobi się wszystko, więc jakoś wykombinowali dla mnie miejsce, najpierw w pierwszej klasie, potem w tej dla zwykłych śmiertelników. Wbiegłam na pokład samolotu piec minut przed odlotem.
W Sao Paulo zaczepił mnie boliwijski archeolog, lecący jak i ja do Frankfurtu, też zachwycony białą cholitą :-))))))))
We Frankfurcie usłyszałam po hiszpańsku: "Jesteś z La Paz?" Co miałam odpowiedzieć?... "Tak, a ściślej z Copacabany". No i tak już zostało, potem wszystkim się przedstawiałam jako Ajmarka z Copacabany. Ludzie w to wierzyli, bo o ile na tle Indian od razu widać, że jestem biała, o tyle we Frankfurcie wydawałam się mieć ciemną skórę, przypaloną słońcem.
We Frankfurcie prawie padłam, przywalona piekącymi promieniami Słońca. Boże, co za gorąc!! Odzwyczaiłam się od upałów w Boliwii... No i miałam na sobie pollera, tę straszliwą spódnicę z czterema halkami, która jest dobra na boliwijską zimę, ale nie na europejskie lato... A jeszcze inteligentnie postanowiłam zamiast podjechać kolejką, iść pieszo na dworzec autobusowy. No, skończyło się tak, ze do autobusu, który miał mnie zawieźć do Polski, wsiadłam punkt ósma. Poczekaliśmy jeszcze pięć minut na ewentualnych spóźnialskich i pojechaliśmy.
Do Krakowa dojechałam dziś przed południem, uf, znowu upal i duszno... I chyba trochę za dużo tlenu... Czuje się jakoś nienajlepiej, no ale to może wpływ trzech dni podróży.
W Krakowie znowu sobie robiłam z ludzi jaja, jak mnie pytali, skąd jestem, to odpowiadałam (po angielsku z hiszpańskim akcentem), że z Boliwii, przyjechałam pozwiedzać Polskę.
W domu czekał na mnie Tata, okazało się, że Mama z moją największą przyjaciółką pojechały powitać mnie na dworcu, najwyraźniej minęłyśmy się w drodze. :-(
No i tak skończyła się ta szalona przygoda, chociaż tak naprawdę to się dopiero zaczyna... Na święta Bożego Narodzenia prawdopodobnie przyjadą do Krakowa Chavezowie (już ich przyzwyczaiłam do tej myśli, teraz trzeba z nią oswoić moich Rodziców :-)))), potem po Nowym Roku jadę do nich do Stanów, studiować pod ich okiem. A koniec maja-początek czerwca jedziemy ze Stanów znowu do Boliwii. Wydaje się, że już nieodwołalnie wdepnęłam w archeologię andyjską. :-))
No i tak się kończy to ostatnie sprawozdanie z Boliwii, ostatnie w tym roku, na następne czekajcie w przyszłym roku w czerwcu!
pozdrawiam serdecznie
Stasia

powrót do strony głównej

list następny

napisz do autorki