Witajcie w Nowy Rok!!
list z 22 czerwca 2001

Heeeeej!!!!!!
Wczoraj był ajmarski Nowy Rok - brałam udział w jego obchodach od wpół do siódmej rano do wpół do siódmej wieczorem, a tańczyłam od południa do szóstej :-) Czego tam nie było... widziałam ajmarski ślub (co ciekawe, był to ślub Kreolki z Argentyny i Indianina Keczua z Peru), widziałam mianowanie na czarownika, widziałam ofiary dla Matki Ziemi, to wszystko działo się rano, a koło południa zaczęły się tańce. Rytualne, brali w nich udział tylko tancerze w specjalnych strojach. Teoretycznie. W praktyce takie jedno stworzenie w stroju pół na pół europejskim i indiańskim (spódnica i bluzka z Polski, a na wierzchu indiańska chusta) zawsze potrafiło się tak ustawić, że je proszono do tańca :-)
Wyglądało to tak: stawałam w pierwszym rzędzie, uśmiechałam się słodko do wszystkich dookoła i kiwałam się w takt muzyki, no i zawsze znalazły się jakieś ręce, które mnie popychały do przodu i inne, które wyciągały się do mnie ze środka kręgu :-))) Tylko w jednym tańcu nie mogłam uczestniczyć, bo brali udział w nim tylko mężczyźni, ale odbiłam sobie to tak, że po tańcu zrobiliśmy małą improwizowaną pantomimę z dwoma z tancerzy :-)))))
A poza tym, zatańczyłam prawie ze wszystkimi czarownikami!! A na końcu... hm... jakby to powiedzieć... coś mi się wydaje, że zmieniono tradycję specjalnie dla mnie :-)))) Było tak: szła procesja, na przedzie z tańczącymi czarownikami. Na początku tańczył jeden samotnie, wymachując ajmarską flagą. Za nim tańczyły dwie pary porządne - czarownik+czarownik. No a trzecia para... to był czarownik plus ja :))))) Oni machali rękami do mijanej gawiedzi, a ja rozdawałam uśmiechy nr 233.
To było wczoraj. Kilka dni wcześniej byłam w Peru - tylko na granicy, która jest 15 minut samochodem od Copacabany, ale zawsze coś. Różnice między Boliwią a Peru: po stronie peruwiańskiej zaczyna się asfalt (drogi w Boliwii to istna katastrofa). Przeszliśmy przez granicę, było tam pełno ludzi chodzących w te i we wte, ale sami cywile, nikt się nami nie raczył zainteresować, czy mamy jakieś paszporty, czy nie, skąd jesteśmy i gdzie się udajemy...

A TO KAZAŁ NAPISAĆ SERGIO:
Pojechaliśmy do wioski, gdzie będziemy kopać. Chcieliśmy zostawić narzędzia w jednym z domów. Pukamy, uchyla się brama, zza niej nieufnie i wrogo spogląda starszawa Indianka. Sergio tłumaczy, kim jesteśmy i po co przybyliśmy, brama pozostaje uchylona tylko odrobinkę. Sergio wyciąga dokumenty, macha kobicie przed oczyma - nic. Sergio traci już nadzieję, na szczęście pojawiły się dzieci. Ja, jak to ja, zaczęłam stroić do nich miny i bawić się z nimi - i brama rozwarła się szeroko, zostaliśmy zaproszeni do środka, władowaliśmy narzędzia do komórki, dzieciaki pomogły nam je nosić, dostały po jednym boliviano i rozstaliśmy się w zgodzie. Sergio dłuższy czas nie mógł przetrawić tego, że ja zabawą z dziećmi dokonałam to, czego on nie mógł zdziałać oficjalnymi dokumentami...
A poza tym, to wszyscy oprócz mnie się pochorowali (pewnie dlatego, że brali jakieś badziewiaste pastylki, bo bali się zachorować, ja jedna nie wzięłam i jestem zdrowa!!!), dlatego wczoraj poszłam sama na ajmarski Nowy Rok (i dzięki temu zaznajomiłam się z połową mamas - chyba nie muszę tłumaczyć, co znaczy to ajmarskie słowo - i większością dzieciaków).
Słońce mnie ostro przypaliło, policzki ciągle mam czerwone i gorące, ręce to samo. Ale warto było. Ajmarscy czarownicy są tacy mili.... ;-)
Mogą być problemy z powrotem - część szos jest zablokowana, szczególnie w okolicy La Paz. I słusznie, zgadzam się z protestującymi: rząd chce zdelegalizować uprawę koki, a to tak, jakby zdelegalizować uprawę winogron, chmielu, jabłek i w ogóle wszystkiego, z czego robi się alkohol, no bo to przecież też straszny nałóg. Tutaj koka spełnia taką rolę, jak wino podczas Mszy św., nota bene nie ominęło mnie żucie koki, odmowa byłaby obrazą, poza tym w jakiś sposób oddzielałaby mnie od uczestników, a ja, jeśli mam do wyboru obserwować lub uczestniczyć, to zdecydowanie wybieram uczestnictwo.
Uf, będę kończyć, pozdrawiam serdecznie, wszystkich ściskam mocno-mocno-mocno
Stasia
(bardzo daleka od zamienienia w żabę, przecież nie będą zamieniać w żabę kogoś, kogo zapraszali do tańca!!!)

c.d.
list z 24 czerwca 2001

Aha, zapomniałam o jednym. Z listu mojej Mamy wynika, że moje sprawozdania wyglądają na pisane przez osobę mającą dużo czasu i ogólnie rzecz ujmując, obijającą się. Kochani!! Ja tu wstaje 7-8 rano, pospiesznie skrobię w dzienniku, co działo się dnia poprzedniego, jem śniadanie i do roboty!! Z powodu blokad na drogach nie możemy jechać kopać, ale tu w laboratorium jest kupa roboty, katalogowanie i analizowanie znalezisk, składanie skorup do kupy... Męczące, ale i fascynujące. Podoba mi się życie archeologa :-))) A jeszcze, oprócz roboty w laboratorium, trzeba jeszcze zakrzątnąć się koło domu, pomoc kucharce w przygotowywaniu posiłków (nic wymagającego myślenia, obieranie ziemniaków i zmywanie naczyń, oto, do czego ja nadaję się w kuchni), a jeśli gdzieś wychodzimy, to trzeba nosić za Karen butlę z tlenem (nie może oddychać rozrzedzonym andyjskim powietrzem). A wieczorem nierzadko są tańce :-)) Kładę się spać koło 10-11, cała połamana...
pozdrawiam
zapracowana i szczęśliwa
Stasia

PS A co to za cisza na morzu? Wszyscy milczą, tylko Mama pisze!! Aż tak Was zatkało? ;-P

powrót do strony głównej

list następny

napisz do autorki