Zwycięstwo!!!
list z 15 lipca 2001

Ha!!! Udało się!! To, czego nie dokonałam prośbami, udało się dzięki zmianie ubioru i wskoczeniu w strój tubylki. Już nie jestem "panienką" (senorita), teraz jestem cholita (czyli Indianką andyjską). I bardzo mi się to podoba!!!!
Wczoraj mieli
śmy zabawę z racji ukończenia budowy biblioteki w jednej z wiosek pod Copacabana (budowy zasponsorowanej przez, oczywiście, projekt Yaya Mama). Tańczyłam do późnej nocy :-) Co ja na to poradzę, że kiedy słyszę muzykę z tych stron, to nogi same rwą mi się do tańca, mogę tańczyć ze wszystkimi, mężczyznami, kobietami, dziećmi, a przy braku ludzi nawet z drzewami!!!!!!!
Dzisiaj znowu paraduj
ę w indiańskim stroju, budząc tym samym niezdrową sensację w okolicy. Ten strój jest pożyczony, ale przymierzam się do kupna. :-). Będzie w czym chodzić po Krakowie :-)))
Wczoraj wys
łałam skrótowe sprawozdanie z dwóch tygodni wykopek. W ciągu godziny nie da się streścić tak długiego czasu. Mieliśmy całą masę zabawnych zdarzeń, na przykład, kiedy Sergio zaczął zrzędzić, że kopiemy i kopiemy, miał być grób, a tu żadnych kości nie ma, tylko kamienie i kamienie. Na co Pablo: proszę bardzo, jeśli chcesz kości, to możemy kopać na cmentarzu!
Copacabana jest ju
ż ciut odblokowana, jeżdżą autobusy i ciężarówki do La Paz, pod eskortą żołnierzy. Nie ma więc problemów z zaopatrzeniem, przede wszystkim jest gaz (który tutaj kupuje się w butlach i podłącza do kuchenek). Już tylko żołnierze błąkają się po okolicy w poszukiwaniu chrustu. Jakiś tydzień temu robiła to z połowa mieszkańców miasteczka. A żołnierze, cóż, dowódca jednostki jeździł samochodem nawet wtedy, kiedy benzyna była dwukrotnie droższa niż zwykle (sprowadzana przez pobliską granicę z Peru). Ale od kiedy jestem w Copacabanie, żołnierze zawsze musieli biegać za chrustem, nigdy nie mieli gazu... Słyszałam taką obiegową opinię, że Boliwia jest na czwartym miejscu na świecie, jeśli chodzi o korupcje i tym podobne przyjemne sprawy...
Generalnie, miasto zaczyna odżywać, pojawili się turyści, a więc pootwierały się restauracje i, co najważniejsze, otwarto z powrotem kafejkę internetową (w zeszły weekend rozpaczliwie poszukiwaliśmy miejsca, z którego moglibyśmy zameilować, i nic).
Poproszono mnie o napisanie czegoś o roli rytuału w życiu tutejszych Indian. Uf, zależy, co rozumiemy przez rytuał. Najprostszym rytuałem jest rytuał powitania: uścisk ręki, objecie się, ponowny uścisk ręki. Rytuałem jest cotygodniowe spotkanie danej wspólnoty, gdzie debatuje się o różnych sprawach, popija piwo i cziczę (alkohol też ma znaczenie rytualne, niestety jest nadużywany, co przy słabych głowach Indian miewa przykre skutki), wypala po jednym papierosie (trzeba, mnie też to nie omija...) i spożywa się liście koki. Skomplikowanym obrzędem jest mesa, czyli ofiara dla Matki Ziemi, krwawa lub bezkrwawa. Ta, w której uczestniczyłam, była w sumie bezkrwawa, chociaż jednym z darów dla Mama Pacha był martwy płód lamy.
Innym ważnym obrzędem jest poświęcenie samochodu, ważnym, chociaż nie z udziałem czarownika tylko księdza.
Co roku obchodzi się ajmarski Nowy Rok, znowu z modlitwami do Matki Ziemi, libacjami (w sensie ofiary dla bóstwa, nie popijawy, chociaż pod wieczór to i w tym sensie...) i błogosławieństwami (błogosławiącymi są oczywiście czarownicy, nie księża).
Więcej obrzędów nie znam, ale z tego, co mi wiadomo, to mesa jest najważniejsza.
Uf, to tyle na razie, do zmeilowania prawdopodobnie za tydzień (chyba, że kafejka internetowa znowu będzie zamknięta).
pozdrowienia z końca świata
Stasia


powrót do strony głównej

list następny

napisz do autorki