I po weselu... nie patrzcie
tak na mnie, nie moim!!
list
z 14 sierpnia
Uf.
Wczoraj drugi dzień wesela.
Niestety przedwczoraj zjadłam coś, czego najwyraźniej zjeść nie powinnam i wczoraj
miałam sensacje żołądkowe. tańczenia nici... i całe szczęście, bo tańczyli aro-aro:
pięć minut tańca, potem bum!! uderzenie bębna, koniec muzyki, każdy musi wypić
dwie szklanki piwa, potem znowu pięć minut muzyki i tak w kółko. Na zapytanie
Sergia, czy chce lekarstwo, czy ziółka,
zdecydowanie odpowiedziałam, że ziółka, no więc najpierw mi zaaplikowano herbatkę
z mieszanki koka+coa, a potem nasz czarownik przytargał takie zielsko, nazywa
się gasburo
czy burogas, burro
po hiszpańsku znaczy osioł, no czyli były to ośle gazy... ;-) Nawiasem mówiąc
herbatka smakowała
rzeczywiście obrzydliwie... Ale na nogi mnie postawiła, dzisiaj jestem świeżutka
jak noworodek. Między innymi dlatego, że na samą myśl, że trzeba by to obrzydlistwo
znowu wypić, człowiek zdrowieje natychmiast!!!!
Poza tym dzisiaj
się dowiedziałam, że nasz niewinnie wyglądający sąsiad to kori.
Czyli taki
ktoś, kto wysysa z człowieka siły życiowe, ponoć jego ugryzienia pozostawiają
ślady na ciele. Don Eusebio, nasz czarownik, dzisiaj zobaczył go po raz pierwszy
i od razu rozpoznał. Był autentycznie przestraszony, bojąc się nie tyle o siebie,
co o nas, że rozmawialiśmy z tym człowiekiem nie wiedząc, co nam grozi... Podobno,
kiedy jedzie się w zatłoczonym autobusie, to trzeba bardzo uważać, chronić boki,
żeby jakiś kori
przypadkiem nie wgryzł się w nasze ciało.
A wszystkim, którzy
uważają, że za dużo piszę o przesądach, czarach i w ogóle ciemnocie i zabobonach,
powiem tak: trudno nie pisać o rzeczach nadnaturalnych w kraju, gdzie każde
wzgórze to bóstwo, każdy przedmiot ma swoją duszę (podobno nocą, kiedy ludzie
nie widza, przedmioty wędrują i rozmawiają
ze sobą - to akurat usłyszałam od Sergia, jako element folkloru kuzkeńskiego),
co krok wpada się na yatiri,
ajmarskiego czarownika, no i w ogóle samo powietrze i te niesamowite krajobrazy
mają w sobie coś magicznego. W tym kraju kukurydza rośnie na wysokości 4200
m n.p.m. dorodniejsza niż gdzie indziej na nizinach, no powiedzcie sami, czy
to jest możliwe bez ingerencji Sił Wyższych???? ;-P
Dzisiaj zostaliśmy w domu,
żebym mogła się wykurować do końca (tak jakoś wynikło, że jestem niezbędna na
wykopkach, bo najlepiej rysuje), jutro rano jedziemy do Huayllani, grzebać w
naszych trzech? czterech? Mama Pacha wie ilu świątyniach. Potem fiesta w Belen,
prawdopodobnie wizyta w Tiahuanaco i do domu... O którym myślę coraz częściej...
Jednocześnie zdając sobie sprawę, że natychmiast po wlezieniu do samolotu zacznę
tęsknić za Chavezami, za moimi przyjaciółmi z Copacabany, Belen, Huayllani,
Kusijata i Chisi...
Tak troszkę nostalgicznie
i łzawo zakończę, pozdrawiając wszystkich na sposób ajmara
(uścisk ręki, objecie się
i poklepanie po plecach, potem znowu uścisk ręki)
Stasia
powrót
do strony głównej
list następny