Tawacin
nr 2[62], lato 2003 (fragmenty artykułów)
Phillip
Deere
Być tym, kim się jest
— Studiując
naturę, poznawaliśmy życie. Wspomniałem dzisiaj komuś, że pszczoły w drzewach
żyły życiem miejskim już od tysięcy lat. Żyją tak nadal i ciągle ze sobą współpracują.
A ludzie w wielkich miastach nie potrafią tego. Małe mrówki żyły w podziemnych
miastach od tysięcy lat i dalej żyją w ten sposób. Wszystko w stworzeniu podąża
za pierwotnymi instrukcjami życia. Kaczki lecą na południe lub północ i gęsi
podobnie. Mają tysiącletni rząd, który nimi kieruje. A wrona czy jastrząb siedzący
na czubku drzewa, widząc te kaczki, nie mówi: "Tak robi większość. Lepiej
polecę z nimi". Pozostają wroną czy jastrzębiem. Stada gęsi nie mają sekretarza,
nie potrzebują prezydenta, ale mają drogę życia, która im została dana. Mają
tysiącletni rząd, który wciąż się sprawdza.
Dlaczego ja miałbym być kimś innym? Jestem spokrewniony z Naturą, jestem cząstką
Natury. Nie mogę być nikim innym. Nie będzie błędów w życiu, dopóki nie będzie
się próbować być kimś innym. Trzeba być tym, kim się jest. Twoja koszula może
na mnie nie pasować. Może być za duża lub za mała, więc lepiej będę nosił swoją
własną. Nie ma sensu, żebym próbował być Niemcem albo Murzynem. Muszę być tym,
kim jestem. Najważniejsza, bez względu na rasę czy kolor skóry, jest istota
ludzka. Będąc ludźmi i myśląc jak ludzie, zrozumiecie to, o czym mówię. Musicie
zrozumieć, co mówię o indiańskiej drodze życia. Jest to droga życia istoty ludzkiej
- zrozumiecie to, jeżeli staniecie się znowu ludźmi.
więcej
Marek
Nowocień
Góra
W pięćdziesięciu indiańskich językach jest to miejsce święte, miejsce pokoju,
sanktuarium. W języku żyjących tam od pokoleń Szejenów (Tsistsistas) to Noaha-vose,
Święta Góra. Amerykańscy geografowie nazwali ją Bear Butte, Niedźwiedzią Skałą.
Tubylczy Amerykanie zawsze modlili się tam, czcili przodków, szukali życiowych
wskazówek, odnawiali święte przedmioty i ceremonie, pielgrzymowali tam i składali
dary. Wielu robi to i dziś. Tuż obok spacerują, jeżdżą na rowerach i rolkach
oraz biwakują turyści, alpiniści wspinają się na skały, rodzice z dziećmi podziwiają
i fotografują piękny krajobraz, podpatrują modlących się Indian. Jedni robią
to z szacunkiem dla Góry, przyrody i sąsiadów, inni beztrosko, bezmyślnie, czasem
zachowując się jak wandale i dzikusy. Ale Góra trwa.
Niedźwiedzia Skała nie jest zwykłą skałą, lecz górą pochodzenia wulkanicznego,
która choć dość gwałtownie wyłoniła się na powierzchnię, to nigdy jednak nie
wybuchła. Dziś Góra stanowi wschodni kraniec długiego wulkanicznego łańcucha,
rozciągającego się na przestrzeni 60 mil, aż po widoczną ze szczytu Devil’s
Tower (Diabelską Wieżę).
Aleksander
Sudak
Biali Indianie kolonialnej Ameryki Północnej
z historii akulturacji
Zjawisko
to [zamieszkanie wśród Indian] - znane od początku do końca kolonizacji Ameryki
Północnej - występowało najsilniej w latach 1689-1763, w okresie wojen angielsko-francuskich
o panowanie na kontynencie, a jego miejscem były puszcze między Atlantykiem
i rzeką Missisipi. Bohaterami niniejszego szkicu są angielscy jeńcy Delawarów,
Szawanezów, Mingów, Huronów (Wyandotów) - Indian znanych z romantycznych powieści
Jamesa Fenimore Coopera, walczących samodzielnie lub z francuską pomocą przeciwko
Anglikom. Liczni francuscy jeńcy również trafiali do niewoli Irokezów i innych
plemion wspomagających Anglię i też nie chcieli z niej wracać, ale sytuacja
ich przedstawiała się nieco inaczej. Francuzi - wolni od rasowych uprzedzeń
- traktowali Indian jak równych sobie, starali się poznać ich samych i ich kulturę.
Indiańska niewola nie była dla nich takim wstrząsem jak dla niezwykle etnocentrycznych
Anglików, którzy krajowców zawsze uważali za gorszych od siebie, i rasowo i kulturalnie,
co dali im prawie natychmiast odczuć. Taka postawa sprawiła, że ich próby ukształtowania
Indian na swoją modłę i zaszczepienia im ideałów religii protestanckiej przyniosły
nader żałosne rezultaty. Nawet najinteligentniejszym wśród nich nie przyszło
do głowy, że sami są temu winni, nie wpuszczając Indian do swych domów i serc,
czyli do miejsc, gdzie proces akulturacji powinien się rozpocząć, jak pięknie
ujął to James Axtell. Benjamin Franklin, na przykład, nie mógł pojąć jak to
jest, że gdy "indiańskie dziecko, wychowywane wśród nas, znające nasz język
i zwyczaje, raz odwiedzi swych bliskich i uda się z nimi na wędrówkę, już za
nic nie da się skłonić do powrotu. Natomiast gdy biali obojga płci trafią za
młodu do indiańskiej niewoli i pobędą w niej jakiś czas, to choć wykupieni przez
przyjaciół, traktowani z niewyobrażalną czułością i skłaniani na wszelkie sposoby
do pozostania z nimi, szybko przykrzą sobie nasz tryb życia, z jego trudem i
wyrzeczeniami i przy pierwszej sposobności znikają w puszczy, skąd żadna siła
nie jest w stanie ich sprowadzić".
Anna
Małgorzata Czyż
Przekroczyć tabu
przypadki kanibalizmu w Nowej Francji
Dotarcie
do Nowego Świata zachwiało hierarchią wartości Europejczyków. Odkrywcy, konkwistadorzy
oraz przybyli już znacznie później ludzie nauki zebrali ogromną ilość informacji
o tubylczych ludach, których obyczaje odróżniały się od europejskich w sposób
często szokujący. Ci pierwsi obserwatorzy pochodzili jednak z zupełnie odmiennej
rzeczywistości, co uniemożliwiało im porzucenie tego rodzaju percepcji, która
interpretuje i ocenia, posługując się własnymi kryteriami, zamiast jedynie gromadzić
i przekazywać fakty. Późniejsi przybysze również nie byli w stanie zachować
obiektywnego stosunku, dysponowali już jednak pewną ilością informacji o życiu
Dzikich, które pozwalały im na lepsze zrozumienie tego, co ich otaczało. Zwłaszcza,
gdy wybierali los kolonisty, opuszczając swój kraj dla zupełnie nowego życia
w stałym i nieuniknionym kontakcie z odmiennymi kulturami.
Pierwsi francuscy koloniści przybyli do Ameryki Północnej, a dokładniej do doliny
Rzeki Św. Wawrzyńca na początku XVII wieku. Ponieważ stosunek Paryża do ich
losu był dość obojętny, zostali zmuszeni do szukania kontaktów z narodami tubylczymi.
Musieli przynajmniej zapewnić sobie ich pomoc w zdobyciu pożywienia w tym nieznanym
kraju o odmiennych niż we Francji warunkach klimatycznych. Wymuszało to na nich
przystosowanie się do istniejących już na kontynencie relacji ekonomicznych,
do obyczajów i sposobu postępowania Indian. Naturalnie Francuzi próbowali początkowo
narzucić swoją wolę, posługując się argumentacją za pomocą muszkietów, szybko
jednak zrozumieli, że do niczego to nie doprowadzi, głównie z uwagi na ich małą
liczebność i nieznajomość terenu. Zdecydowali się więc nawiązać z Indianami
kontakty handlowe, zapraszając ich początkowo do swych fortów, gdzie dochodziło
do wymiany towarów, a następnie, gdy konflikty pomiędzy poszczególnymi indiańskimi
narodami skutecznie to uniemożliwiły, wysyłając do ich wiosek Francuzów chętnych
do odbycia tego typu podróży. Kontakty stały się zatem częstsze, francuscy awanturnicy
stopniowo odkrywali inne modele życia i często znajdowali tam nieznane sobie
wcześniej przyjemności: poczucie niezależności, równość społeczną, wolność każdego
rodzaju. Równocześnie z nimi udawali się na terytorium Indian misjonarze, usiłujący
nawrócić ich na wiarę katolicką. Obydwie te grupy, mimo innych celów i stosunku
do Indian (choć jest to niewątpliwie kwestia dyskusyjna, zważywszy na głębokie
zaangażowanie jezuitów w handel skórkami bobrowymi i stosunki dyplomatyczne),
przyczyniły się do poszerzenia i upowszechnienia wiedzy na temat ich życia,
zwyczajów nieznanych w Europie, ale również tych potępianych przez ówczesną
obyczajowość. Wśród tych ostatnich znajdował się rytuał, który napełnił oburzeniem,
odrazą i przerażeniem misjonarzy, traperów i czytelników ich relacji - antropofagia.
(...)
W 1623 roku, piętnaście lat po zasiedleniu przez Francuzów doliny Rzeki Św.
Wawrzyńca, kolejny rekolet, ojciec Gabriel Sagard, udał się do Huronii. Swoje
obserwacje opublikował pod tytułem Le grand voyage du pays des Hurons
w 1632 roku, trzynaście lat po ukazaniu się Voyages Samuela de Champlain,
które również stanowiły bogatą dokumentację o tym indiańskim narodzie. Różnica
między nimi polegała głównie na perspektywie, którą przyjęli obaj obserwatorzy:
podczas gdy Champlain, "człowiek opromieniony nimbem władzy" zmuszony
jest do zachowania dystansu do kontaktujących się z nim Indian, Sagard po prostu
żyje wśród nich, nawiązując relacje pozbawione przynajmniej z pozoru znaczenia
politycznego. Tę metodę niemal do perfekcji doprowadzą jezuici, obecni w Kanadzie
od 1635 roku, którym przyznać należy zasługę zebrania nieporównywalnej z żadną
inną liczby wiarygodnych i precyzyjnych informacji o Huronach. Relacje Sagarda
dotyczą jednak okresu, gdy kultura tego indiańskiego narodu nie podlegała jeszcze
różnorodnym transformacjom pod wpływem kontaktu z Europejczykami i przed niemal
całkowitym jego zniszczeniem przez wrogie plemiona irokeskie. W dwudziestu jeden
rozdziałach opisuje on różne aspekty życia w Huronii - od warunków geograficznych
i klimatycznych przez zajęcia jej mieszkańców, ich ubrania, stosunki międzyludzkie,
tańce, aż po zwierzęta i ptaki, które można tam spotkać. Nie ukrywa, ale także
nie komentuje rytuału, który z pewnością musiał nim wstrząsnąć - rytualnego
kanibalizmu polegającego na jedzeniu ciała pokonanego wroga. W rozdziale o naradach
i wojnach Sagard następująco opisuje los jeńca wojennego Huronów:
Wyprowadzają go z chaty, by zakończył swoje życie na wzniesionym specjalnie
rusztowaniu, tam gdzie obcina mu się głowę, potem otwiera brzuch i wówczas wszystkie
dzieci przybiegają, by złapać choć mały kawałek wnętrzności, który zawieszają
na kiju i niosą z triumfem przez całą wieś jako znak zwycięstwa. Po takim rozpruciu
i przygotowaniu gotują ciało w wielkim kotle, a potem wyprawiają ucztę i jedzą
je z wielką przyjemnością.
Dodaje również, że "kiedy Irokezi albo inni nieprzyjaciele mogą porwać
i uprowadzić naszych ludzi, robią im to samo i chodzi o to, kto przysporzy więcej
cierpień wrogowi".
Donald
E. Worcester
"Tylko prawdziwy mężczyzna zabije przyjaciela"*
Wyprawa dotarła do obozu Grant i rozdzieliła się na
dwie grupy. Wybrany przywódcą Elías wysłał Papagów w górę prawego brzegu Arivaipa,
a sam z pozostałymi podążył w tym samym kierunku drugą stroną potoku. Nastał
świt, gdy osiągnęli apacką ranczerię. Dwoje strażników, kobieta i mężczyzna,
siedziało na wzgórzu, grając w karty. Papagowie podkradli się do nich bezszelestnie
i zabili ciosami maczug, zanim zdołali wszcząć alarm. Wówczas ruszyli między
szałasy z maczugami i nożami, by nie obudzić reszty obozu. Jęki mordowanych
ostrzegły innych, którzy uciekli w górę kanionu i wkrótce rzeź ustała. Kilku
Papagów zdążyło przed zabiciem zgwałcić kilka Apaczek. Potem zebrali ocalałe
z masakry dzieci, podłożyli ogień pod szałasy i odeszli. Dokładnej liczby zabitych
nigdy nie ustalono. Wahała się ona od osiemdziesięciu pięciu do stu trzydziestu
pięciu, a wśród znalezionych na miejscu zwłok było tylko ośmiu mężczyzn.
(...)
Po pochowaniu zabitych Eskiminzin udał się na kilka dni w góry, a potem Apacze
zabrali się do odbudowywania szałasów. W jakiś czas później, pod koniec maja,
oddział kawalerii z fortu Apache nadjechał kanionem Arivaipa i natknął się nieoczekiwanie
na Eskiminzina i jego ludzi. Zaskoczeni żołnierze otworzyli ogień, ale Apacze
rozproszyli się natychmiast i nikt nie odniósł rany. Eskiminzin był teraz pewien,
że nie ma nadziei na pokój z Amerykanami. Pożegnał Whitmana, mówiąc, że "można
winić tylko tego, kto łamie pokój". Po drodze w góry zaszedł do swego wieloletniego
przyjaciela, Charlesa McKinneya, który żył na farmie w pobliżu Grant. Obaj
pożywili się i wypalili fajki. Gdy nadszedł czas pożegnania, Eskiminzin wyciągnął
pistolet i zastrzelił gospodarza. Pytany później o powody zabójstwa powiedział,
że zrobił to, aby przekonać Apaczów, że nie ma żadnej przyjaźni z białymi. "Byle
tchórz potrafi zabić wroga - rzekł - lecz tylko prawdziwy mężczyzna zabije przyjaciela".
więcej
*
Fragment rozdziału "Apacze i polityka pokoju"
z książki APACZE Orły Południowego Zachodu,
która ukazała się nakładem TIPI. Tytuł od redakcji.
Kacper Świerk
Matsigenka rok później
raport z badań terenowych wśród Matsigenka nad rzeką Paquiría, 2002, cz.
1
Matsigenka
(Machiguenga) znad rzeki Paquiría (departament Cusco, prowincja La Convención,
dystrykt Echarati) w regionie znani pod nazwą Kirineri, to niewielki odłam (grupa
lokalna) tej grupy etnicznej, którego przedstawiciele mają ograniczony kontakt
z ludźmi z zewnątrz (reprezentowanymi głównie przez zakulturowanych Matsigenka
z comunidad nativa Nueva Luz), a część z nich żyła dotychczas praktycznie w
izolacji przerywanej sporadycznymi kontaktami.
Znane są cztery osady Matsigenka znad rzeki Paquiría. Nie da się wykluczyć,
że istnieją jeszcze jakieś inne, ale brak o nich pewnych informacji. Podobno
jacyś krewni Matsigenka znad Paquiríi żyją w dorzeczu górnej Serjali. Co najmniej
jedna rodzina pochodząca znad Paquiríi żyje też nad rzeką Camisea.
Cztery osady, o których wspomniałem to (licząc w górę rzeki): Manokiari, Kipatsiari,
Shiateni i tzw. Kairoari Podczas badań we wrześniu-październiku ubiegłego roku
odwiedziłem dwie pierwsze z wymienionych osad (zob. mój raport z 2001). W tym
roku ponadto spotkałem się z ludźmi ze Shiateni nad strumieniem Kipatsiari,
a także byłem w osadzie Kairoari.
W trakcie tegorocznych badań zdobyłem informacje, które zmieniły część moich
poglądów na temat sytuacji Matsigenka znad rzeki Paquiría, szczególnie w kwestii
ich liczebności. Zarejestrowałem też wiele zmian w regionie Dolnej Urubamby,
związanych głównie ze wzmożoną aktywnością i obecnością kompanii naftowo-gazowej
Pluspetrol i mającej z nią kontrakt kompanii Veritas. Aktywność ta ma wpływ
na sytuację Matsigenka znad rzeki Paquiría.
Wzmożona obecność kompanii Pluspetrol i firm przez nią zakontraktowanych (empresas
contratistas), głównie Veritasu, jest wyraźnie widoczna w regionie. O ile
w ubiegłym roku jednostki pływające, należące do Pluspetrol, spotykało się sporadycznie,
o tyle teraz na Urubambie pełno jest łodzi kompanii z ludźmi w charakterystycznych,
jaskrawopomarańczowych kamizelkach ratunkowych. Spotyka się też stosunkowo wiele
barek i statków.
Jak mi wiadomo od członków organizacji pozarządowej (ONG) Shinai Serjali, przedstawiciele
Pluspetrol interesowali się kwestią obecności izolowanych bądź „wczesnokontaktowych”
Indian w regionie. Między innymi chcieli prosić Indian Nahua z Santa Rosa de
Serjali (ujście Serjali do Mishagua) o pomoc w zlokalizowaniu izolowanych mieszkańców
dorzecza górnej Serjali. Ma to związek z planami ekspansji kompanii na nowe
tereny przynależne do Reserva Nahua Kugapacori (wielkiego, multietnicznego obszaru
wydzielonego przez państwo peruwiańskie w celu ochrony grup indiańskich - izolowanych
i we wczesnej fazie kontaktu). Ekspansja ta obecnie już dokonuje się.
Najważniejsze aspekty sytuacji społeczno-kulturowej Matsigenka znad rzeki Paquiría,
które zaobserwowałem w tym roku, przedstawię tutaj, porządkując je według miejsc
osiedlenia tych Indian. Skupię się przede wszystkim na wpływie obecności Pluspetrol-Veritas
w regionie i aktualnej relacji Matsigenka znad rzeki Paquiría z Matsigenka z
położonej u jej ujścia do Urubamby - comunidad Nueva Luz. Podejście mieszkańców
tej comunidad (a przede wszystkim władz oraz osób wpływowych i prominentnych)
do ludzi znad Paquiríi nacechowane jest silnym paternalizmem.
Na koniec zbiorę i podsumuję najważniejsze konkluzje o sytuacji społeczno–kulturowej
Matsigenka znad rzeki Paquiría oraz o stanie wiedzy o niej na dzień dzisiejszy.
L.
Sasza Cyryłowski
Indian Rock [2]
Polska
scena rockowa też ma się czym pochwalić. Piotr Banach, lider najpopularniejszej
swego czasu polskiej grupy Hey, jest zagorzałym miłośnikiem Indian, co widać
w jego image'u scenicznym (piękne T-shirty), okładce płyty Fire (1993) oraz
czego dowodem było zaproszenie zespołu "Hokka Hey" na ich słynny koncert
w katowickim Spodku. Po odejściu od Heya, Banach założył zespół Indios Bravos,
na którego debiutanckiej płycie Part One (1999) znalazł się utwór "Indios
Bravos", inspirowany muzyką indiańską. Cree to nazwa zespołu założonego
przez Sebastiana Riedla. Muzyka indiańska, ale także duchowność indiańska ma
wielki wpływ na twórczość polskiej grupy Taniec Słońca, pochodzącej z Wolimierza.
Zresztą tytuły utworów mówią same za siebie: "Washtadowya", "Matakoye
Oyasi" (sic!). To samo można powiedzieć o pochodzącym z Moniek Tomahawku,
którego muzyka określana jest jako indianistyczny punk-rock. To za sprawą basisty
tej grupy, Jacka "Żaby" Żędziana (znanego ze zlotów, jak sądzę, wielu
czytelnikom "Tawacinu"), zespół wydał takie kasety, jak 500 lat i
Być Indianinem. W tym roku ukazała się także płyta CD Tomahawk 1994-2000 zawierająca
70-minutową składankę wszystkich dotychczasowych studyjnych nagrań z kaset oraz
fragment koncertu z I Fiesty Indiańskiej w Gołuchowie.
Śmierć
wojownika w Iraku
23 marca
2003 roku podczas konwoju do miejscowości Nasirija w Iraku amerykańska 507 kompania
zaopatrzenia z Fort Bliss w Teksasie wpadła w zasadzkę. W jednostce tej służyła
23-letnia Hopi, Lori Piestewa (wym. LOU-ri Pa-JES-ti-ła). Jej koleżanką w oddziale
była Jessica Lynch - jedyna, którą udało się odbić amerykańskim komandosom.
W szpitalu, w którym więziono Jessikę, znaleziono zwłoki 8 jeńców, wśród nich
st. szeregowej Lori Piestewa.
więcej
Bartosz
Hlebowicz
Indiańskie opowieści, opowiadanie Indian
24 konferencja europejskich naukowców zajmujących się Indianami Ameryki Północnej
odbywała się w dniach 8-10 maja br. w Turynie. Wśród autorów około czterdziestu
referatów znajdowali się zarówno wybitni indianiści ze Starego Kontynentu i
Ameryki, jak i studenci prowadzący własne badania. Tematyka dotyczyła historii
Indian i współczesnego jej opowiadania (Indian Stories/Indian Histories).
Sesja zaczęła się mocno: wykładem profesora Nelsona Graburna z Uniwersytetu
Kalifornijskiego w Berkeley. Przypomniawszy tezę Bronisława Malinowskiego o
kulturze jako długiej rozmowie pomiędzy członkami społeczności, znakomity eskimolog
mówił o "Kulturze jako narracji: kto opowiada inuicką opowieść?".
Zaczął nietypowo, bo... odśpiewaniem w języku Eskimosów pieśni kochanka namawiającego
kobietę do seksu. "Inuici kochają dzieci, nieważne, z jakiego związku pochodzą"
— wytłumaczył profesor. Chciałbym poświęcić nieco więcej uwagi tej opowieści
o Inuitach - najlepszemu chyba speechowi podczas turyńskiej konferencji.
Wielowarstwowy wykład-przedstawienie (ilustrowane zdjęciami) Graburna urzekło
dogłębnością analizy: najpierw był to opis zmieniającej się kultury w eskimoskiej
wiosce Kimmirut, którą naukowiec bada od 40 lat.
Dwie
strony Ruchu
Indiańska wiosna 2003
Jeszcze nie opadły wrażenia po jesiennym Pow-wow w Katowicach, warszawskiej
Sesji i zimowym spotkaniu miłośników Indian i gór w Srebrnej Górze, kiedy na
wiosnę odbyło się kolejne Pow-wow - tym razem w Toruniu. Jego organizatorem
był zespół Huu-ska Luta, wspierany przez
bębniarzy z Maka Sapa ze Śląska i Biały Gwizdek z Trójmiasta, a zjechało nań
około 150 osób, w tym ponad 30 tancerzy. Gościem honorowym Pow-wow był Sat-Okh,
który uśmiechnięty, pomimo wieku, bawił się ze wszystkimi. Przyjazna atmosfera,
barwne stroje, rytmy indiańskich bębnów i tradycyjne pieśni pozostaną nam na
długo w pamięci, podobnie jak herbata i drożdżówki-giganty w prezencie od Organizatorów.
A już jesienią kolejne Pow-wow w Katowiach!
Kiedy znajomi Indianie oglądali zdjęcia z Grand Entry, nie mogli uwierzyć, że
ktoś w Europie interesuje się do tego stopnia kulturą Indian. Patrząc na stroje,
nie mogli uwierzyć, że prawie wszystko powstaje w Polsce. Świadczy to o coraz
wyższym poziomie naszej wiedzy i umiejętności. Ale warto pamiętać, że coraz
częściej nasze działania, sukcesy i wpadki dostrzegane są i ocenianie także
za Oceanem, że Indianie nie tylko oglądają wybrane zdjęcia, ale goszczą na naszych
spotkaniach, kręcą o nas filmy...
Tydzień później odbyła się Indiańska Fiesta w Bydgoszczy. Całodzienne spotkanie
z kulturą Indian, organizowane przez Adama Piekarskiego, Huu-ska Lutę i pamiętającą
Sat-Okha z pierwszego Zlotu w 1977 roku Beatę Jasiecką, przyciągnęło wielu uczestników
- nie tylko dzieci i młodzież. Spotkanie z Satem było z pewnością ważnym wydarzeniem
w życiu młodych osób, znających jego książki i mających okazję poznać go osobiście.
Z pewnością warto robić i takie indianistyczne imprezy, łączące edukację i zabawę.
Na szczęście jest ich przez cały rok niemało.
Innym dobrym przykładem naszego wspólnego pozytywnego działania był Wiosenny
Piknik Charytatywny na warszawskim Służewcu, którego nadrzędnym celem była zbiórka
pieniędzy na remont Centrum Zdrowia Dziecka. Była to rzadka możliwość zaistnienia
publicznie i wykazania naszego zaangażowania w pomoc dzieciom - tym razem polskim.
Koncert z udziałem gwiazd polskiej estrady trwał cały dzień, towarzyszyło mu
wiele atrakcji dla dzieci i dorosłych. Byli również "Indianie" - 5
tipi i około 30 osób z całego kraju. I znów Huu-ska Luta, Maka Sapa i Przyjaciele
- najpierw na wielkiej scenie przed tysiącami warszawiaków i kamerami TVN, a
potem w otwartej dla gości "indiańskiej wiosce". Wszystkim obecnym
na Służewcu - wielkie dzięki!
Mariusz
Wollny
Odkrywcy i marzyciele
Komu z nas nie śniły się kiedyś ukryte skarby, po które wystarczy wyciągnąć
rękę? Kto nie lubił, wodząc palcem po mapie, zaglądać w rozmaite egzotyczne
kąty, których nazwy brzmiały intrygująco: Mato Grosso, Minas Gerais, Gran Chaco?
Kto nie zastanawiał się, gdzie znajduje się legendarny Eldorado, złoty skarb?
W zamierzchłych czasach realnego socjalizmu podróżowało się tylko w marzeniach
(bo o paszporcie nawet nie było co marzyć), wodząc palcem po atlasie geograficznym
podczas lektury książek z niezapomnianej serii "Naokoło świata" warszawskiego
wydawnictwa "Iskry". Mam je oto przed sobą, wszystkie, jakie wyszły
o Ameryce. Stoją w rzędzie, w białych obwolutach, zakurzone; starzy, wierni
przyjaciele, przewodnicy po szerokim świecie.
Opowieść
o wielkim problemie wchodzenia do tipi
W pewnym plemieniu Czterech Wielkich Wodzów spierało się kiedyś o to, co tradycje
ich przodków mówią na temat tego, jak sygnalizować chęć wejścia do czyjegoś
tipi. Pierwszy Wódz twierdził, że tradycje przodków nakazują przy wchodzeniu
do tipi zapukać cztery razy w jedną z tyczek.
- Cztery to Święta Liczba - odwoływał się do duchowej wiedzy Pierwszy Wódz -
a wchodzenie do tipi powinno opierać się na pukaniu w tyczkę, tak jak całe tipi
opiera się na tyczkach, które - stojąc na Matce Ziemi - wznoszą się jednocześnie
ku Ojcu Słońce. - Wszystko, nawet zwykłe pukanie, musi się opierać na czymś
solidnym - jak tyczki - i mieć solidne duchowe podstawy. A żadna ze Świętych
Liczb nie jest świętsza od Magicznej Liczby Cztery - dodawał natchnionym głosem
Pierwszy (i w duchu myślał, że wolałby nazywać się Czwarty).
Drugi Wódz przekonywał, że zgodnie z obyczajami przodków przed wejściem do cudzego
tipi wystarczy zaskrobać trzy razy w zasłonę.
- Przy wchodzeniu do tipi ważne są nie tyczki, tylko zasłona na wejściu - tłumaczył
rozsądnie Drugi Wódz, słuchając z pobłażaniem nawiedzonej mowy Pierwszego. -
I to w nią należy podrapać trzy razy, bo konstrukcja całego tipi tak naprawdę
opiera się na trzech pierwszych tyczkach. To proste jak konstrukcja tipi, żadna
tam magia - dorzucał Drugi, nie patrząc na wszelki wypadek na Pierwszego (i
myśląc sobie, że byłoby prościej, gdyby nazywał się Trzeci).
Trzeci Wódz udowadniał z kolei, że stare dobre tradycje nakazują stanąć przed
tipi i zawołać głośno dwa razy imię gospodarza. - Od razu wiadomo, kto przyszedł
- uzasadniał logicznie Trzeci Wódz - a zawołanie dwa razy powinno każdemu normalnemu
człowiekowi w zupełności wystarczyć.
- Co innego tacy Odwrotni - dodawał przy tym zwykle Trzeci, patrząc przy tym
wymownie na Drugiego - ci to mogą sobie drapać w co chcą. Albo Biali - to oni
ponoć pukają, i w ogóle zachowują się jak stuknięci... - tu rzucał podejrzliwe
spojrzenie na Pierwszego.
Czwarty Wódz nic zwykle nie mówił, tylko chrząkał, jak sądził - znacząco - przed
wejściem do Tipi Rady, a spierająca się głośno w środku i głucha na wszelkie
odgłosy z zewnątrz trójka Wielkich Wodzów ignorowała wyjątkowo solidarnie jego
chrząknięcia. No, chyba że Czwarty Wódz przychodził do Tipi Rady pierwszy, wtedy
złośliwie nie wpuszczał do środka żadnego z pozostałych trzech Wielkich Wodzów,
jeśli nie chrząknęli przed wejściem porozumiewawczo lub - zniecierpliwieni -
nie weszli do Tipi Rady bez pytania.
Żaden z czterech Wielkich Wodzów nie pamiętał jednak dokładnie, co nakazują
w tej sprawie plemienne tradycje i obyczaje, ani nie był w stanie przekonać
do swoich racji pozostałych trzech Wielkich Wodzów. Niejasne (jak zwykle) i
wzajemnie sprzeczne odpowiedzi pytanych o radę Wioskowych Starców nie tylko
nic im nie wyjaśniały, ale jeszcze bardziej utrudniały ustalenie czegokolwiek.
Co gorsza, członkowie poszczególnych klanów coraz goręcej kłócili się o coś,
co zaczęto już nazywać Wielkim Problemem Wchodzenia do Tipi i coraz częściej
dochodziło między nimi do rękoczynów. Wioskowa Młodzież zaś - równie kiepska
z matematyki, co z plemiennego savoir-vivre'u - coraz powszechniej ignorowała
niejasne nauki i nakazy plemiennej starszyzny i wchodziła do wioskowych tipi
nie skrobiąc ani nie pukając ani razu, nie myśląc o jakimkolwiek chrząkaniu,
a co dopiero o nawoływaniu gospodarzy (niemile często zaskakiwanych, a przez
to jeszcze bardziej nerwowych i skłonnych do waśni).
Widząc grożącą plemieniu wojnę domową, czterej Wielcy Wodzowie postanowili pójść
po radę (i na Fajkę) do najstarszego i najbardziej szanowanego w wiosce Wielkiego
Szamana, według powszechnej opinii - najlepszego znawcy plemiennych tradycji.
Jak postanowili, tak też, odczekawszy stosowny Indian time, zrobili — oczywiście
po serii oczyszczających rozgniewane serca szałasów potu, po studzących rozgorączkowane
głowy kapielach pod pobliskim wodospadem i po wielodniowych postach - tym łatwiejszych,
że i tak nie nie mieli czasu na polowania. Nie bardzo też wiedzieli, jak właściwie
wchodzić do swoich własnych namiotów, a ich żony - także spierające się o Wielki
Problem Wchodzenia do Tipi - i tak nie miały najmniejszej ochoty na zajmowanie
sie kuchnią ani - co gorsza - na jakiekolwiek inne małżeńskie obowiązki.
Ubrani i wymalowani odświętnie, czterej Wielcy Wodzowie przygotowali w końcu
odpowiednie do wagi Problemu podarunki i udali się pod Święte Tipi Wielkiego
Szamana. Tam stanęli i przez dłuższą chwilę zastanawiali się raz jeszcze, jak
właściwie obwieścić swoje przybycie, by nie obrazić Wielkiego Szamana swoim
niestosownym zachowaniem.
Z
przymrużeniem oka -
Mirosław Dunin-Sulgostowski [w
poprzednich numerach]
prenumerata gdzie
kupić?