Tawacin
nr 3[59], jesień 2002 (fragmenty artykułów)
Louis
Owens
Słyszałem wołanie pantery
fragment powieści The Sharpest Sight
Starzec powoli wracał do rzeczywistości, uzmysławiając sobie pykanie lampy naftowej
i trzask palonego drewna w piecu. Szukając wzrokiem twardego, znajomego krzesła,
rozglądał się po swej jedynej izbie. Ciemnymi oczami wodził po pomieszczeniu
i usilnie wypatrywał czegoś w spowitych mrokiem kątach. Długie, przyprószone
siwizną włosy opadały mu przez ramiona w dół, muskając nagie, obwisłe piersi
na szczupłej klatce. Ręce, kruche i puste niczym kości ptaka, spoczywały bezładnie
na kolanach i tylko głowa obracała się w miarę jak oczy, szukając czegoś, przeczesywały
najdalsze zakątki pokoju. Nagle usłyszał dobiegający z zewnątrz niski, stłumiony
krzyk koi i już wiedział, że opowieść zaczyna układać się wedle wzoru,
który wyśnił. Po kilku minutach pantera krzyknęła ponownie, tym razem głos dobiegał
bardziej z głębi lasu i kiedy zamarł, starzec usłyszał sowę uszatą - ishkitini
- i pokiwał głową. Dotknął zawieszonego na piersi małego woreczka, a potem kościstymi
rękoma chwycił się za głowę. Odczuwał ból, bolało go ciało i umysł. Tak długie
podążanie za pożeraczem dusz w ciągu zaledwie jednej nocy okazało się bardzo
uciążliwe, bardziej wyczerpujące niż mógł to sobie wcześniej wyobrazić. Doprowadzenie
do spotkania siostrzeńca, tego o ciemnej skórze, i nalusachito wymagało
więcej sił niż mógł z siebie wykrzesać. A potem jeszcze nakłonienie shilombish
do powrotu, gdzie jego miejsce i gdzie można stawić mu czoła. Dla starca było
to niezmiernie trudne. I niebezpieczne. Jeśli ktoś się dowie, znowu narazi się
na oskarżenia o czary. Roześmiał się szyderczo na myśl, że skoro ludzie bali
się go żyjącego tu samotnie na bagnach, to gdyby znali prawdę, posikaliby się
ze strachu.
Lecz nowa opowieść już się rozpoczęła. Starzec wstał sztywno i sięgnął po flanelową
koszulę wiszącą na gwoździu, na ścianie za piecem. Ubierając się, myślał o drugim
synu Hoeya. Wiedział, że musi spróbować ściągnąć go do domu. Wtem odwrócił się
do ciemnego kształtu stojącego w ciemnym rogu.
- Już czas
- mruknął starzec ze spuszczonymi oczyma, smutnym, ale niemal uroczystym głosem.
- Musisz już iść. Bądź dzielny, wnuku. Ten drugi poszedł przed tobą, ale nie
znalazł jasnej ścieżki. I tobie będzie trudno.
Usiadł znowu, kładąc dłonie na kolanach.
- Nie obawiaj
się. Odnajdziemy ich.
Podniósł wzrok i tym razem, gdy się odezwał, w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji.
- No, idź już, wnuku.
Cień nadal stał bez ruchu.
- O, kurcze - powiedział starzec. - Cholera jasna.
Miało być inaczej.
Louis
Owens
1948-2002
Z pochodzenia Czoktaw/Czirokez/Irlandczyk, Louis Owens był - i z pewnością pozostanie
- jedną z najbardziej znanych postaci świata literatury tubylczoamerykańskiej.
Profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis, a wcześniej w Santa Cruz, oraz
Uniwersytetu Nowego Meksyku, znany był jako autorytet w dziedzinie twórczości
Johna Steinbecka, krytyk prozy autorów pochodzenia indiańskiego, teoretyk literatury,
autor, powieściopisarz oraz podziwiany przez studentów wykładowca.
Nie
było nam dane umrzeć
z Mary Brave Bird, Lakotką, działaczką AIM i autorką dwóch autobiograficznych
książek, rozmawia Bartosz Hlebowicz
BH: Podczas tegorocznego Tańca Słońca u Leonarda Crow Doga odniosłem
wrażenie, że białych tancerzy było więcej niż Indian. Wiem też, że na przykład
w Pine Ridge biali mają zakaz wstępu na tę ceremonię. Czy twoim zdaniem medicine
men powinni zgadzać się na uczestnictwo białych?
Mary Brave Bird, autorka dwóch książek autobiograficznych Lakota Woman (napisana wspólnie z Richardem Erdoesem w 1990) i Ohitika Woman (1993), fot. Bartosz Hlebowicz |
MBB: To
zależy od osoby, od tego, czy jest naprawdę szczera. Widziałam białych ludzi
przychodzących tu, uczących się naszej religii i potem udających się w inne
miejsca i nadużywających jej. Stają się "szamanami" z własnego nadania.
Widziałam religię ulegającą sprostytuowaniu. To trudne pytanie. Jak mówię, to
zależy od ludzi, niektórzy są naprawdę szczerzy.
Ale wydaje mi się, że nie ma sposobu na sprawdzenie, czy osoba wkraczająca
na teren ceremonii jest szczera.
Kim jestem, by stać się Bogiem i oceniać innych? Kiedy opuściłam Raj, Leonard
zaczął pozwalać białym ludziom tańczyć. Cóż, nikt tego nie lubił. Sama widziałam,
że wyrządzało to szkodę. To było dla nich nowe, więc stawali się w pewnym sensie
fanatykami, to było trudne do zniesienia, ale przez lata nauczyli się. Z początku
mówiłam: "Nie, jeśli biali ludzie chcą tańczyć i cierpieć, niech cierpią
za wszelką chciwość, którą biały człowiek przyniósł. Pozwólcie im cierpieć"
(śmieje się). Wiesz, doszliśmy do momentu, w którym musieliśmy ich zaakceptować,
a rzeczywistość tej drogi, indiańskiej drogi i białej drogi... rzeczywistość
białych to biała droga, w niej żyjemy, dlatego przetrwaliśmy. Musimy przetrwać
duchowo za pomocą naszych ścieżek, naszej indiańskiej religii po to, by móc
iść drogą białych, którą jest nasza praca zawodowa i wszystko, co robimy w naszym
codziennym życiu. To jest życie w dwóch światach i próba pozyskania tego co
najlepsze w każdym z nich. Akceptuję ludzi, o ile nie nadużywają indiańskiej
religii, a są tacy, którzy jej nadużywają i to niesie zagrożenie naszej religii.
To główna troska. Jest wielu naprawdę uczciwych ludzi, ale zawsze znajdzie się
jedno zepsute jabłko w koszu zdrowych. I znowu, dzięki fajce i modlitwom może
nawet taka osoba się zmieni. Może każda istota ludzka ma szansę się zmienić
dzięki modlitwie. Wszyscy podlegamy Stwórcy, wszyscy odpowiadamy przed Stwórcą,
każdy z nas będzie pochowany samotnie.
Moim zdaniem trzeba utrzymywać kontakt z Wielkim Duchem za wszelką cenę. Nie
jestem powołana do tego, by sądzić. Gdy byłam nastolatką, to był trudny czas,
kiedy próbowałam poznać indiańską religię, ponieważ nie mówię płynnie po lakocku.
Nie byłam akceptowana przez indiańską społeczność, bo jestem mieszańcem, nie
byłam też akceptowana przez białych. Pewnie jestem kundlem (mutt) (śmieje
się).
Ewa
Czekalewska
Szałas potu
Pod koniec sierpnia 1999 roku zabraliśmy ze Scottem, moim partnerem, trzech
jego podopiecznych z Native Men's Residence do rezerwatu Magnetawan, aby w ramach
rehabilitacji mogli uczestniczyć w obrzędzie szałasu potu. Rezerwat ten, zamieszkały
przez Odżibuejów, znajduje się około 300 km na północny zachód od Toronto, w
prowincji Ontario.
Native Men’s Residence czy Na-Me-Res, jak potocznie mówią jego mieszkańcy, to
schronisko dla bezdomnych mężczyzn pochodzenia tubylczego, ale nie tylko. Wstęp
w zasadzie ma każdy bezdomny mężczyzna, który podczas pobytu potrafi trzymać
się z daleka od alkoholu i narkotyków. Przyłapanie na używaniu zabronionych
substancji kończy się automatycznym wydaleniem. Wielu niestety traci w ten sposób
przywileje mieszkańca i musi się wyprowadzić, bez prawa powrotu przez trzy miesiące.
Większość związana jest ze schroniskiem przez długie lata. Zdarza się, że stały
bywalec nagle przestaje się pojawiać. Czasami koledzy z ulicy powiadamiają administrację,
że policja znalazła zwłoki pod mostem czy w jakimś opuszczonym budynku. Rzadko
jest to śmierć naturalna, raczej stwierdza się ciężkie pobicie, przedawkowanie
narkotyków lub zatrucie alkoholowe. W zimie wielu zamarza na śmierć. Sukcesy
zdarzają się boleśnie rzadko, sprawiając, że tak pracownicy, jak i wolontariusze
schroniska często odchodzą, nie mogąc poradzić sobie z beznadzieją sytuacji.
Sypiając
z lisami
Roberta Hill Whiteman (ur. 1947) - poetka i nauczycielka z ludu Oneida. Ukończyła
uniwersytety stanu Wisconsin i Montana. Uczyła w szkołach na terenie rezerwatów
Oneida w stanie Wisconsin i Rosebud w Dakocie Południowej. Wydała dwa tomiki
wierszy: Star Quilt (1984) i Philadelphia Flowers (1996).
Wiersz "Sypiając z lisami" pochodzi z opracowanej przez Maurice’a
Kenny antologii 15 poetów tubylczej Ameryki Rany podskórne, której polskie
wydanie ukazało się w Bibliotece "Tawacinu" nr 25 (1998), przełożył
Marek Maciołek
Starszyzna ajnuska (ekaś) podczas "świeta złowienia pierwszego łososia" (asir cep nomi) na rzece Toyohira w Sapporo (Hokkaido) w 1996 roku, fot. Alfred F. Majewicz |
Alfred F. Majewicz
Mogli być Indianami
kilka uwag o Ajnach
Jak każdy element
obcy, Ajnowie w Japonii podlegali programowej segregacji i dyskryminacji, tak
że od mniej więcej lat trzydziestych XX wieku jedynym ich pragnieniem było rozpłynięcie
się w morzu japońskości, całkowita asymilacja. Jeszcze w końcu lat siedemdziesiątych
obraz Ajnów był obrazem narodu w agonii - ale jednocześnie był to okres niespodziewanego
i nacechowanego nieprawdopodobną determinacją zrywu do walki o prawo do istnienia,
o ocalenie etnicznej kultury i etnicznej tożsamości. Oficjalny status mniejszości
etnicznej w Japonii uzyskali dopiero w kwietniu 1997 roku po uporczywej, pełnej
wyrzeczeń walce. W tej walce znakomicie wykorzystali ogłoszoną przez ONZ Dekadę
Ludności Tubylczej (przemówienie na uroczystości otwarcia Dekady wygłosił w
nowojorskiej siedzibie ONZ przewodniczący Stowarzyszenia Ajnów) oraz doświadczenia
Eskimosów i Indian północnoamerykańskich, z których organizacjami nawiązano
bliskie kontakty i stworzono programy wspólnych sympozjów, szkoleń i podróży
studyjnych. Okazało się, jak wiele problemów i interesów łączy te geograficznie
i etnicznie odległe ludy. W 1994 roku w Tokio ukazał się dwujęzyczny, japońsko-angielski
tom materiałów z takiego spotkania we wsi Nibutani na Hokkaido. Tom zawiera
m.in. raporty i przesłania od uczestników-Indian, reprezentujących (podaję w
zapisie oryginału) Chippewa, Kwagiulth, Nisgaa, Mamalilikala, Namgis, Haida,
Chemehuevi, Abenaki, Heiltsuk, N'akwaxdaw, Tolowa, Maya, Sansei, Mohawk, Cree,
Onondaga, Shoshoni, w przewadze lokalnych działaczy i przywódców reprezentowanych
plemion i ich sylwetki ze zdjęciami, i jest z pewnością wyrazem hołdu i podziękowania
tym plemionom indiańskim za wsparcie Ajnów w walce o uzyskanie tego, co sami
w podobnej walce już byli uzyskali. Myślę, że ten aspekt działalności Indian
na rzecz polepszenia bytu ludów im podobnych w innych częściach świata jest
wart zainteresowania czytelników "Tawacinu".
Daniel
F. Littlefield, Jr Lonnie E. Underhill
"Powstanie" Czejenów z 1897 roku
Zbliżał
się już wiek dwudziesty, kiedy nad rzeką Tongue w indiańskim rezerwacie Lame
Deer, w południowo-wschodniej Montanie, doszło do burzliwego wydarzenia, które
zapisało się w historii jako powstanie Czejenów z 1897 roku. Choć krótkotrwałe
i rozstrzygnięte w pokojowy sposób, "powstanie" wzbudziło niezmierny
strach i podniecenie wśród okolicznych białych osadników. Miało burzliwy przebieg,
ale nie z racji samych wydarzeń, lecz z charakteru stosunków panujących w Montanie
między Indianami i białymi od ponad dwudziestu lat. Ci ostatni doskonale pamiętali
indiańskie wojny z lat siedemdziesiątych mijającego stulecia i aż za dobrze
wiedzieli, jak strasznym przeciwnikiem byli Czejenowie. Wydarzenie to jest bardzo
interesujące dla badaczy stosunków między Indianami i białymi, gdyż zalicza
się je do wielu tych, których rozmiary wyolbrzymiła prasa, rzucając oszczerstwa
na tubylców i strasząc niepotrzebnie białych. Jeśli już jednak ten dramat miał
swego bohatera, to nie był nim Indianin, ale biały, George W.H. Stouch, którego
zimna krew i zdrowy rozsądek zatriumfowały nad zapaleńcami po obu stronach.
Stouch pełnił trzeci rok funkcję agenta do spraw Indian w Lame Deer, kiedy przyszło
mu zająć nader niebezpieczną pozycję między swymi niespokojnymi Czejenami a pobudliwymi
urzędnikami hrabstwa Custer.
Dwie
strony Ruchu
1. 26 lat naszych sporów...
To już 26 lat, odkąd
spotykają się w Polsce tak zwani "przyjaciele Indian". Nie wiem, jak
było na początku, słyszałem jedynie opowieści. Wiem natomiast, jak jest od kilkunastu
lat. Gdy przegląda się "Tawaciny" i patrzy trochę wstecz, to widać,
że wciąż dyskutujemy nad formą naszych spotkań, kontaktów i działań, i właściwie
do niczego konkretnego nie dochodzimy.
(...)
Pomimo - wydaje się - pewnego podziału w spotkaniach tegorocznego lata, być
może kolejny rok i przyszłość przyniosą jakąś naukę. Wielu zlotowiczom brakowało
tych z "takini", nie mam pojęcia, jakie odczucia towarzyszyły tym
na "takini" czy na innych lokalnych spotkaniach. Choć w tym roku na
zlocie nie było kręgu z tipi, to dla mnie Krąg stanowią ludzie. I kiedy na zakończenie
zlotu mówiliśmy sobie "do zobaczenia", zabrakło mi w utworzonym przez
zlotowiczów kręgu twarzy wielu weteranów naszego Ruchu i części osób ze średniego
pokolenia, należących do tradycyjnych stowarzyszeń. Zlot jaki był, wiedzą ci,
co byli. Można o tym usłyszeć, przeczytać. Ale nie dotknie się wspólnego przebywania
- czy też braku jedności - jeżeli się tego nie doświadczy. Podobnie, by poznać
człowieka, trzeba się człowieka napatrzeć, nasłuchać, przebywać razem. Dopiero
wtedy można powiedzieć, że się go odrobinę poznało. Czy można swoje opinie opierać
na doświadczeniach innych?
2.
Sesja w Warszawie
13 grudnia
1982 roku zmarła Stefania Antoniewicz, zwana przez swych młodych przyjaciół
Indiańską Babcią. Była inspiratorem i dobrym duchem rodzącego się Polskiego
Ruchu Przyjaciół Indian. Śmiało można zaliczyć ją do tych, którzy Ruch ten zainicjowali
i dzięki którym on nadal trwa.
Właśnie mija 20 lat od jej śmierci.
Babcia żyje we wspomnieniach najstarszych bywalców jej żoliborskiego mieszkania,
wówczas bardzo młodych ludzi. Dziś mają oni nierzadko po 40 lat i więcej. Tymczasem
nowe pokolenie przyjaciół Indian nie wie o niej nic lub prawie nic.
Dlatego też postanowiliśmy zorganizować sesję popularno-naukową, poświęconą
pamięci Babci, wskrzeszając jednocześnie dobrą tradycję sesji naukowych, które
odbywały się przed laty, najpierw w Warszawie, potem w Poznaniu.
[szczegóły zob. Spotkania PRPI]
Agata
Wąsowska
Rozszyfrowana historia
Windtalkers (Szyfry
wojny) - najnowsza hollywoodzka produkcja poruszająca tematykę indiańską - jest
dziełem jednego z najpopularniejszych obecnie amerykańskich reżyserów młodego
pokolenia, Johna Woo (m.in. Mission: Impossible II). Film wyprodukowano
z wielkim rozmachem, dysponując wysokim budżetem, ale czegoś mi w nim zabrakło.
Wydaje się, że w ramach kolejnego pięknego przesłania, ubranego w komercyjną
oprawę, Indian przedstawiono jak marionetki.
Mariusz
Wollny
Przeszłość ożywiona
Moja fascynacja Indianami zaczęła się typowo dla tamtych czasów - od książek
i filmów o Winnetou. Dosyć szybko nabrałem o Indianach znacznie obszerniejszej
wiedzy, ale bardzo długo istnieli dla mnie tylko mieszkańcy prerii i Gór Skalistych,
jedyni "prawdziwi" Indianie. Uganiając się z łukiem po wertepach,
właśnie z nimi czułem pobratymczą więź. Nawet szlachetni Mohikanie z kart Coopera
nie ekscytowali mnie zbytnio, nie mówiąc o przedstawicielach wysoko rozwiniętych
cywilizacji prekolumbijskich. Owi Majowie, Aztekowie i Inkowie jawili mi się
jako ludy raczej nudne (bo cywilizowane, a cywilizację miałem w domu), zbyt
ogładzone, a nade wszystko należące do odległej przeszłości i wymarłe z kretesem
jak dinozaury.
Z
przymrużeniem oka -
Mirosław Dunin-Sulgostowski [w
poprzednich numerach]
prenumerata gdzie
kupić?