ARCHIWUM TAWACINU, nr 4[52], "Tawacin" nr 4[52] zima 2000, ss. 38-40. Tekst pobrany ze strony Wydawnictwa TIPI http://www.tipi.pl

Dwie Boliwie

We wrześniu tego roku prof. Aleksander Posern–Zieliński udał się do Boliwii, nie wiedząc, że sytuacja polityczna w tym kraju jest bardzo napięta i że przygotowywane jest kolejne powstanie indiańskie, którego był bezpośrednim świadkiem. Mieszkał w La Paz otoczonym przez Indian Ajmara, którzy je całkowicie zablokowali.

Miasto położone jest w dolinie i jedyna droga łącząca je ze światem zewnętrznym wiedzie ku górze, na płaskowyż Altiplano, gdzie znajduje się lotnisko. Wystarczyło tę drogę zablokować, aby przejąć kontrolę nad miastem. Początkowo blokada wydawała się banalna, ponieważ od 30–40 lat jest to naturalna strategia walki ludzi walczących o swoje prawa w Boliwii. Mieszkańcy La Paz w ogóle się tym nie przejęli, byli przekonani, że za 2–3 dni wszystko wróci do normy. Blokada dróg to stała metoda wywierania nacisku na rząd.

W 1997 roku w Boliwii zmienił się ustrój i w pierwszych demokratycznych wyborach zwyciężył gen. Hugo Suárez Bánzer, ten sam, który w latach siedemdziesiątych dokonał jednego z największych przewrotów wojskowych w tym kraju. Przez całe życie kojarzony był z juntą wojskową. Nagle stał się człowiekiem, który chce poprowadzić Boliwię do demokracji. Po trzech latach rządów Bánzera różne sektory społeczeństwa, w tym także Indianie, zaczęły protestować i domagać się jego obalenia.

Indianie stanowią większość boliwijskiego społeczeństwa, tworząc grupę 50–60%, ale w rejonach wiejskich jest ich niemalże 100%. Jeszcze w latach pięćdziesiątych główną siłą boliwijskiego protestu byli górnicy. Obecnie kopalnie węgla są zamykane. Górnicy i centrale związkowe straciły na swym znaczeniu. Siła ciężkości przesunęła się więc na wolnych producentów rolnych, czyli chłopów. W Boliwii na roli pracują wyłącznie Indianie.

Zarzewiem konfliktu był projekt ustawy o sprywatyzowaniu ...wody. Chciano wprowadzić przepis, który zobowiązywałby wszystkich, w tym Indian, do płacenia za użytkowaną wodę, bez względu na źródło jej czerpania. To się całkowicie nie mieściło w wyobrażeniach świata indiańskiego, że za wodę, która jest świętością i częścią natury, trzeba płacić. Choć Indianie się buntowali, nie było to jeszcze takie groźne. Najbardziej zbulwersowało ich jednak to, że państwo będzie mogło zasoby wodne rzek sprzedawać wielkim firmom, np. rafineriom. W ten sposób woda nie dopłynie do Indian, a jeśli dopłynie, to będzie już skażona. Indianie piją tę wodę, w niej się myją, piorą i poją swe bydło.

W nowym ustroju demokratycznym Indianie zrozumieli, że mają prawo decydowania o przepisach, które ich dotyczą. Systematycznie oprotestowują te ustawy, które są sprzeczne z ich interesami, i walczą o wprowadzenie takich przepisów, które byłyby dla nich korzystne. Po kilku dniach blokady La Paz okazało się jednak, że nie chodzi o parę drobnych spraw, które można wynegocjować przy stole. Powoli protest obejmował cały kraj, paraliżując jego funkcjonowanie. Na obszarze wschodnich dolin andyjskich, koło Cochabamba, i dolin tropikalnych, gdzie występują plantacje koki, protestowali tzw. cocaleros, czyli hodowcy koki, w tym również Indianie, ale występujący pod zupełnie innymi hasłami. W głębi dżungli, przy granicy brazylijskiej, protestowali także Indianie blokujący dostęp do rafinerii ropy naftowej.

Blokad w żaden sposób nie można było przerwać. To nie była barykada ustawiona na obrzeżach miasta. Blokady ciągnęły się kilometrami, w każdej osadzie Indianie wychodzili, zbierali kamienie z poboczy i wysypywali na całej szerokości drogi, na przestrzeni 200–300 metrów. Wysadzali także zbocza górskie, aby zastawić drogę zbliżającemu się wojsku. Armia unikała stosowania siły, miała tylko oczyszczać drogę, co okazywało się całkowicie nieskuteczne, bo parę kilometrów dalej droga znów była zatarasowana kamieniami. Po raz pierwszy w historii Boliwii można było zaobserwować niewiarygodną mobilizację ludzi, na przykład setki indiańskich kobiet z procami atakujące wojsko, które zbierało kamienie z szosy.

W telewizji pokazywano gigantyczne sznury ciężarówek, które stały przez miesiąc, z przedziurawionymi oponami, wybitymi szybami. Kraj całkowicie zamarł. Dzień po dniu La Paz miało coraz mniej żywności. Zorganizowano most powietrzny, z Peru sprowadzono ogromne samoloty Hercules do transportu żywności. Wtedy okazało się, że inne miasta, Santa Cruz, Cochabamba, Sucre, Potosi, znajdowały się również w opłakanej sytuacji, wszystkie drogi były zablokowane.

Indianie domagali się przerwania procesu legislacyjnego związanego z regulacją praw do wody. Domagali się również zmiany ustawy o reformie rolnej, która faworyzowała Indian z dżungli, a była niekorzystna dla Indian z Altiplano. Codziennie zgłaszano nowe postulaty.

Druga, jeszcze bardziej zdesperowana grupa oblegała dwa miasta: Santa Cruz i Cochabambę. Byli to cocaleros. Bezpośrednią przyczyną ich wystąpienia był tzw. Plan Kolumbia, za pomocą którego Stany Zjednoczone chciały rozprawić się z handlarzami i producentami narkotyków. Amerykanie przekazali Kolumbii ogromne środki na pomoc militarną do walki z partyzantami i handlarzami narkotyków. Część tego planu obejmowała również prowincję Chiapare w Boliwii, gdzie uprawia się kokę. Prowincja ta, leżąca między Santa Cruz a Cochabambą, od 20 lat jest kolonizowana przez biednych chłopów z Altiplano, którzy wędrują ku dolinom, karczują dżunglę i uprawiają kokę, którą w całości odbierają producenci z Kolumbii. Dzięki temu Indianie mogą zarobić na swe utrzymanie.

Plan Kolumbia obejmujący Boliwię zakładał, że rząd w jednorazowej akcji zlikwiduje w prowincji Chiapare wszystkie plantacje koki. Następnie Amerykanie mieli zbudować tam trzy bazy wojskowe, które będą kontrolować teren. W ten sposób Kolumbia miała utracić swe surowcowe zaplecze. Indianom zaś miano zaproponować alternatywne uprawy, typu banany, ananasy. Problem jednak polegał na tym, że w Chiapare nie ma dróg, którymi można by transportować taką ilość żywności. Ponadto rynek zbytu na te produkty praktycznie nie istnieje. Ludzie mogą je uprawiać, ale nie dano im żadnej gwarancji, że będą mogli gdzieś sprzedać swe płody rolne, by mieć z czego żyć.

Ich desperacja była ogromna. Domagali się od rządu boliwijskiego zalegalizowania swych plantacji. Rząd nie może tego jednak uczynić, bo chce zadbać, aby społeczność międzynarodowa nie postrzegała go jako producenta koki.

O ile indiańscy chłopi cieszą się aprobatą społeczną, to wobec cocaleros opinia publiczna jest o wiele bardziej powściągliwa, gdyż nie wiadomo do końca, czy ich protest wynika z sytuacji materialnej i walki o egzystencję własnych rodzin, czy też jest inspirowany przez handlarzy narkotyków, którzy chcą, by to boliwijskie zaplecze istniało.

Indianie z Altiplano wybrali najkorzystniejszy moment, w którym bez trudu mogli odnieść zwycięstwo. Początkowo koordynowali wszystkie działania, ale gdy La Paz znalazło się na krawędzi głodu, narastało wrzenie wśród mieszkańców i każdego dnia obawiano się, że przerwana zostanie także droga powietrzna, i że Indianie zablokują lotnisko. Pojawiła się też groźba zbrojnego protestu ze strony tracących swe dochody przedsiębiorców. Groziło to wybuchem wojny domowej w całej Boliwii.

Spolaryzowały się stanowiska. Głośno mówiono o rasizmie tubylczym wobec nie–Indian i rasizmie białych wobec Indian. Mówiono otwarcie o dwóch Boliwiach, które nie mają żadnej wspólnej przyszłości. Mówiono o oddziałach białych osadników powoływanych już do broni. Ranczerzy, hodowcy bydła mobilizowali własne armie, twierdząc, że jeśli rząd nie potrafi zrobić porządku na drogach, to oni sami wyjdą na nie i siłą usuną wszystkich blokujących.

Wtedy Indianie z Altiplano, reprezentowani — co jest ewenementem na skalę światową — przez związek zawodowy pracowników rolnych, któremu przewodzi Felipe Quispe, zaproponowali rządowi rozwiązanie konfliktu przez spełnionie ich żądania, mimo że bardzo zmieniłyby one politykę rządu. Po miesiącu blokady doszło do czegoś na wzór okrągłego stołu. Roli negocjatora podjął się boliwijski Kościół katolicki. W siedzibie Caritas podpisano porozumienie, w myśl którego Indianie uzyskali akceptację prawie wszystkich swoich żądań, w tym zmianę niekorzystnych ustaw, wstrzymanie procesu legislacyjnego dotyczącego regulacji praw do wody, oraz innych, które rząd ma spełnić w ciągu 90 dni. Jeśli tego nie uczyni, Indianie mogą wznowić swój protest. Felipe Quispe dostrzegł, że sprawa cocaleros jest tak zagmatwana, że rząd w żaden sposób nie ustąpi, toteż postanowił wycofać udzielone im poparcie.

W ten sposób La Paz wyzwoliło się z okupacji, natomiast w głębi kraju ciągle trwają blokady i zamieszki.

Ruch indiański w Boliwii ma obecnie kilka nurtów, w różnych okresach do głosu dochodzi inny nurt, zależnie od sytuacji w kraju. We wszystkich innych państwach Indianie stanowią mniejszość, ich protesty dotyczą spraw dość marginalnych, ich problemy śledzą na przykład ekolodzy, ludzie zajmujący się zawodowo Indianami itp. Natomiast w Boliwii sytuacja jest całkowicie odmienna.

— My nie mamy ustawodawstwa dotyczącego Indian — powiedział wiceminister do spraw Indian — dlatego że każda ustawa w jakimś stopniu dotyczy ludności indiańskiej, Indianie są wszędzie. Nie można tworzyć specjalnych praw dla większości społeczeństwa.

Indianie boliwijscy nie tworzą odrębnych organizacji, ale szukają w strukturach swego państwa instytucji, które mogą pomóc zrealizować ich cele. Dlatego też ruchy indiańskie w Boliwii mają niekonwencjonalny charakter.

W latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych powstało kilka indiańskich partii politycznych o zabarwieniu nacjonalistycznym. Partie te głoszą, że Boliwia jest zamieszkała w większości przez Indian i to oni są uprawnieni do stanowienia prawa, a nie Metysi czy ludzie, którzy przybyli tu później. Choć swego czasu odegrały one ważną rolę, dziś pozycja tych partii jest już słabsza.

Prężnie za to rozwija się ruch samorządowy. Jego reprezentanci mówią, że trzeba wybierać własne organy samorządowe na wszystkich szczeblach, zwłaszcza na szczeblu ayllu, chłopskiej wspólnoty wiejskiej, w oparciu o tradycyjne autorytety obowiązujące w społeczeństwie. Indianie sami chcą wyznaczać swych przedstawicieli na coraz wyższe stanowiska. Przywódcy samorządowi odkrywają, że odwołując się do swej indiańskości, mogą zyskać o wiele większe poparcie wśród społeczeństwa, jak i międzynarodowej opinii społecznej, niż wojujący związek zawodowy czy partia polityczna.

Nieuchronnie pojawiają się jednak coraz silniejsze tendencje nacjonalistyczne wśród Indian. Głoszone hasła wielokulturowości obejmują właściwie tylko kultury tubylcze. Przywódcy indiańscy mówią, że teraz oni obejmą władzę. Nie widzą jednak miejsca ani dla Metysów, ani dla białych. Wielokulturowość oznacza dla niektórych to, że Indianie mają mieć prawa, które dotychczas przysługiwały białym. A biali niech po prostu stąd odejdą.

Na koniec warto podkreślić prawie całkowitą ciszę medialną wokół tego protestu Indian, zakończonego tak wielkim sukcesem. Boliwia jest krajem biednym i zadłużonym. Pozostaje na peryferiach współczesnego świata. Należy jednak przypuszczać, że podobne protesty i blokady kraju powtórzą się jeszcze nie raz.

oprac. Waldemar Kuligowski
na podstawie rozmowy z prof. Aleksandrem Posern–Zielińskim, dyrektorem Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM w Poznaniu

(c) TIPI 2000 Wykorzystanie tekstu po uprzednim skontaktowaniu się z redakcją.