Fryderyk Schwatka
Taniec Słońca Siuksów z 1875 roku


Parę lat temu* autor miał szczęście być świadkiem przebiegu wielkiego Tańca Słońca Siuksów w agencji Cętkowanego Ogona (Spotted Tail) nad Strumieniem Bobra (Beaver Creek) w Nebrasce. W owym czasie w agencji przebywało około ośmiu tysięcy Siuksów Brule, zaś czterdzieści mil dalej na zachód, niedaleko ujścia rzeki Białej (White River), znajdował się inny rezerwat Siuksów, liczący ponad sześć tysięcy ludzi. Zwykle każde plemię czy rezerwat przeprowadza własny obrzęd, ale tym razem, z powodu bliskiego sąsiedztwa obu agencji, uznano, że lepiej będzie w tym roku połączyć siły i odprawić jeden wspólny obrzęd, pełen splendoru i okrucieństwa. Na miejsce obrzędu wyznaczono szeroką równinę, rozpościerającą się w widłach potoku Chadron, w połowie drogi między agencjami.

Biały człowiek ma niewielką szansę uzyskania zgody na zobaczenie tego obrzędu w całości. W osobach wodza Cętkowanego Ogona i Stojącego Łosia, głównego wojownika, miałem jednak bliskich przyjaciół i ich obietnica, że będę mógł obserwować obrzęd, powoli obejmowała coraz więcej jego szczegółów, aż w końcu pozwolono mi uczestniczyć od początku do końca.

Obrzęd miał się odbyć w czerwcu, ale dzieci prerii zaczęły się schodzić na wiele dni przed rozpoczęciem pierwszych ceremonii, nie tylko z tych dwóch najbardziej zainteresowanych agencji, lecz również z odległych grup Siuksów, do których dotarła wiadomość o randze tego wydarzenia. Wszędzie na Równinach roiło się od malowniczych karawan zmierzających na płaski teren między dopływami Chadronu - konie ciągnęły tyczki od tipi, na których pozawieszano kosze z wikliny, wypełnione garnkami i szczeniakami, dziećmi i bębnami, skalpami, drewnem na rozpałkę i zwojami suszonego mięsa bizonów. Staruchy poganiały konie, a dokoła paradowali młodzi wojownicy na koniach. Gdy nadszedł dzień otwarcia, na miejscu było około dwudziestu tysięcy Siuksów, mieszańców i squaw-menów z dwóch wymienionych agencji, choć bardziej prawdopodobna liczba uczestników wynosiła piętnaście tysięcy. Lepiej było dać wiarę stwierdzeniom Indian, że to najwspanialszy Taniec Słońca, jaki pamiętają najstarsi wojownicy, i gdy się o tym przekonałem, poruszyłem niebo i ziemię, aby utrzymać dobre stosunki z Cętkowanym Ogonem i Stojącym Łosiem.

Gdy wszyscy już się zebrali i szamani (medicine men) wyznaczyli dzień rozpoczęcia Tańca, wybrano słup. Była to piękna młoda sosna albo jodła o wysokości 12-15 metrów i możliwie najprostszym pniu, jaki dało się znaleźć w niezbyt dalekiej odległości. Wyboru dokonuje zawsze jakaś stara kobieta, przeważnie najstarsza w obozie, o ile można to jakoś stwierdzić, która prowadzi grupę panien ubranych w bardzo piękne suknie ze skóry jelenia, ozdobione koralikami, zakładane tylko na wyjątkowe okazje. Panny mają za zadanie pozbawić drzewo konarów, możliwie najwyżej, bez powalania go. Biada dziewczynie, która utrzymuje, że jest dziewicą i przyłącza się do orszaku prowadzonego przez staruszkę, jeśli jej czystość zakwestionuje jakiś szanowany wojownik czy kobieta. Karę wymierza się jej szybko i niezawodnie, a jej poniżenie jest bardziej okrutne niż interesujące.

Wybór drzewa jest jedynym szczególnym wydarzeniem w pierwszym dniu obrzędu. Po ścięciu prawie wszystkich gałęzi, aż do wierzchołka, wycina się także drzewa i zarośla wokół wybranego drzewa, po czym zostawia się je na drugi dzień.

Na długo przed wschodem słońca niecierpliwi uczestnicy zaczynają przygotowywać się do kolejnego etapu próby. Mniej więcej na kwadrans przed wschodem słońca nad spękanymi wzgórzami z białej gliny długi szereg półnagich wojowników we wspaniałych pióropuszach i barwach wojennych, ze strzelbami, lukami i włóczniami w ręce, stanął twarzą ku wschodowi i drzewu, które znajdowało się w odległości ponad pięciuset metrów. Grupa wojowników liczy zwykle od pięćdziesięciu do dwustu mężczyzn. Stojący obok mnie tłumacz szacował, że w szeregu, który miałem przed sobą, znajdowało się około tysiąca ludzi. W niedużej odległości, na wysokim wzgórzu, wznoszącym się nad tą barbarzyńską scenerią, siedział stary wojownik, myślę, że szaman plemienia, którego uroczystym obowiązkiem było ogłoszenie, za pomocą okrzyku słyszalnego przez oczekujący tłum, dokładnego momentu, kiedy pierwszy promyk słońca ukaże się nad wzgórzami na wschodzie.

W szeregu młodych wojowników i pośród wielkiego tłumu widzów, od których poczerniały okoliczne zielone wzgórza, zaległa głęboka cisza. Nagle stary wojownik, który cały czas klęczał na jednym kolanie, przysłaniając oczy ręką, powstał i wolno, dostojnie wykonał szeroki ruch kocem nad głową. Kilku wojowników, którzy jeszcze nie siedzieli na koniach, czym prędzej wskoczyło na grzbiety swych wierzchowców. Falujący szereg wyrównał się, a wówczas starzec, zebrawszy siły do wielkiego wysiłku, wydał okrzyk, który usłyszeć mogli nawet ci stojący na obrzeżach. Poranne słońce wydało swym wojownikom na ziemi sygnał do natarcia.

Na okrzyk ze wzgórza odpowiedziało echem tysiące ludzi w dolinie, podjęli go także widzowie na wzgórzach, gdy tymczasem wojownicy rzucili się w kierunku samotnie stojącego pala - celu każdego uzbrojonego i półnagiego dzikusa z ryczącego szeregu. W miarę zbliżania się do drzewa, wolniejsze konie wycofywały się z wyścigu, a słabsze były spychane do tyłu. Jeźdźcy byli już coraz bliżej i rozciągnięty szereg zbił się w jedno, aż zlał się w rozkołysaną masę przepychających się koni i wrzeszczących, machających rękami jeźdźców. Gdy jadący na czele wojownicy zbliżyli się na odległość około stu metrów od pala, rozległ się przeraźliwy huk strzelb, a po chwili pędzący tłum stał się ściana ognia; huk wystrzałów brzmiał jak szybkie uderzenia w bęben odbijające się echem od wzgórz. Każda strzelba, łuk i włócznia wycelowane były w pal, z którego odpryskiwała kora i wióry jak spod piły tarczowej. Gdy wystrzelono wszystkie naboje i strzały oraz rzucono wszystkie włócznie, jeźdźcy zgromadzili się tłumnie wokół pala, wydając głośne okrzyki, jakie tylko podekscytowani dzicy potrafią wydawać.

Gdyby pal przewrócił się przypadkiem podczas tego gwałtownego natarcia, wybrano by nowe drzewo i wyznaczono inny dzień. Choć zdarza się to rzadko, obawiano się, że taka liczba napastników może przewrócić pal. Tak się jednak nie stało, chociaż pal przypominał raczej poszarpany strach na wróble; wióry i kora sterczały z każdej strony.

Gdyby ten ogromny, wzburzony tłum zdołał uniknąć wypadków podczas dzikiego natarcia, doprowadzonego do ekstazy - strzelaniny ze strzelb, łuków i rzucania włóczniami - byłby to cud. Ale cud się nie zdarzył. Jeden z wielkich wojowników spadł z konia i dostał się pod kopyta innych w czasie natarcia; zmarł późnym wieczorem. Inny wojownik został zastrzelony. Siniaki, stłuczenia, zwichnięcia i rany, o których przy innej okazji długo by opowiadano, tutaj zostały niezauważone i pominięte milczeniem.

Tego dnia drzewo zostało ścięte i przeniesione na środek wielkiej równiny w widłach Chadronu, około jednej mili. Tutaj wykopano dół i wsadzono pal, z którego obcięto już puszysty zielony czubek. Aby pal stał prosto, na czubku przywiązywano do niego liny z niegarbowanej skóry. Miały one długość 20-25 metrów i drugi koniec przywiązywano do dwumetrowych palików, które wbijano w ziemię wokół słupa, naprężając liny. Paliki wbijano dość blisko siebie po całym obwodzie, tworząc rodzaj ogrodzenia. Wokół palików rozwieszano później skóry jelenia i bizona, zwoje materiału, koce i plecionki z wikliny. Czasami kładzie się także płótno, koce i lekkie jelenie skóry na liny podtrzymujące, aby uchronić się przed palącymi promieniami słońca w południe. Komuś, kto nadjeżdżał drogą przez kręte wzgórza, otaczające szeroką równinę w widłach Chadronu, cała ta konstrukcja mogła przypominać namiot cyrkowy, którego wierzchołek został bezlitośnie ścięty przez cyklon.

Przez resztę dnia, po zakończeniu ceremonii strzelania, uwaga Indian skupiała się na wznoszeniu tej konstrukcji, pod którą za dzień-dwa będą odprawiane barbarzyńskie obrzędy, okrutne rytuały i samookaleczenia, które stawiały Taniec Słońca Siuksów na równi z o wiele lepiej znanym kultem Wisznu**.

Wcześnie rano trzeciego i czwartego dnia rozpoczynało się oddawanie czci słońcu, jeśli można to tak określić. Jak dotąd to ciało niebieskie dało tylko młodym wojownikom sygnał do ataku na drzewo. Teraz następowało odliczanie każdej minuty, prawie każdej sekundy tych barbarzyńskich czynności. Ci, którzy mieli poddać się torturom, a było ich około czterdziestu-pięćdziesięciu w Tańcu Słońca takich rozmiarów, byli według mojej oceny wojownikami w wieku 20-25 lat. Wszyscy należeli do najszlachetniejszych przedstawicieli tego wielkiego plemienia.

Powiedziano mi, że ci wspaniali chłopcy poszczą przez kilka dni przed samotorturami. Jeden z informatorów powiedział, że zanim odbędzie się próba, wymaga się od nich siedmiodniowego powstrzymywania się od jedzenia i dwudniowego od picia. Chociaż ich stan nie wskazywał na taką wstrzemięźliwość, myślę, że okres postu rzeczywiście poprzedza te bardziej okrutne ceremonie.

Dzień trzeci upłynął na tańcach, nie różniących się wiele od tych, które ogląda się na co dzień w dużych indiańskich wioskach. Tego dnia jednak rozpoczął się właściwy taniec. Na arenie znajdowało się 6-12 wojowników, ciągle pomalowanych w barwy wojenne i w pióropuszach. Stali w rzędzie zawsze twarzą do słońca, bez względu na to, jak mocno świeciło im w oczy; pięści zaciskali na piersiach jak biegacze na zawodach, podskakiwali w rytm monotonnego bicia w bęben i towarzyszących okrzyków ji-ji-ji-ji zgromadzonego tłumu. Czasami tancerze urozmaicali uroczystość swoim śpiewem i świstem kościanych gwizd-ków. Od czasu do czasu z drugiej strony areny włączał się chór młodych dziewcząt i ich soprany splatały się przyjemnie z chrapliwymi głosami mężczyzn. Taniec trwał dziesięć-piętnaście minut, po czym następowała równie długa przerwa na odpoczynek. I tak na przemian od wschodu do zachodu słońca.

Równocześnie odbywało się także wiele innych ceremonii, ale na pierwszym miejscu były te, które się liczyły. Na arenę wprowadzono konie, a szamani, wymawiając zaklęcia, zanurzali dłonie w barwniku i smarowali nim boki zwierząt. Ponieważ były to prawdopodobnie najlepsze konie wojenne, obrzęd bez wątpienia był błogosławieństwem albo poświęceniem przed wojną.

Czwartego dnia Tańca Słońca w dolinie rzeki Chadron rozpoczęły się samotortury. Powiedziano mi, że ci, którzy mieli się poddać tej straszliwej próbie, to ci sami wojownicy, którzy tańczyli wczoraj. Ci, którzy rozpoczynali taniec czwartego dnia, próbę przechodzili dnia piątego, zatem przez 4-5 dni tancerze, tańczący jednego dnia, następnego poddawali się torturom. Tancerze zajęli swe miejsca dokładnie o wschodzie słońca, ale tortury rozpoczęły się dopiero koło dziewiątej czy dziesiątej. Każdy z młodzieńców podchodził do szamana, który chwytał fałd skóry na piersiach, w połowie między sutkiem a obojczykiem, naciągał możliwie najmocniej, a następnie od spodu przebijał skórę wąskim, ale bardzo ostrym nożem. W tak zrobiony otwór wkładał szpikulec z kości, wielkości ołówka stolarskiego, po czym wyjmował nóż. Na oba końce zakładano pętlę w kształcie "ósemki" z garbowanej skóry, dobrej na ubrania. Do pętli doczepiano długą linę, której drugi koniec przywiązany był do czubka pala stojącego pośrodku areny. Tak samo przekłuwano drugą pierś, wstawiano szpikulec, nakładano pętlę i doczepiano do liny. Celem każdego mężczyzny było uwolnienie się z tych pęt. Aby to uczynić, musiał spowodować, aby szpikulec z kości rozerwał skórę; straszne zadanie, które nawet u najbardziej zagorzałych może wymagać wielu godzin męczarni. Pierwsze próby uwolnienia się są bardzo proste i wydaje się, że ich zadanie polega na tym, aby mężczyzna przyzwyczaił się do bólu, który trzeba będzie znosić, zanim nastąpi zerwanie z rzemieni. W miarę jak zwiększa się wysiłek, wzmagają się okrzyki, wielkie krople potu spływają po natłuszczonej, pomalowanej skórze, a na ciele widoczny jest każdy muskuł. Ciało tancerza kołysze się, gdy całym swym ciężarem rzuca się jak oszalały na linach, wstrząsany dreszczami. Towarzyszą temu przez cały czas uderzenia w bęben i dzikie, niesamowite, monotonne zawodzenie śpiewaków. Cudowna siła i rozciągliwość ludzkiej skóry jest najbardziej przekonywająco i strasznie ukazana w zmaganiach drżących ofiar. Widziałem zakrwawione części szpikulca rozciągnięte na taką długość, że mężczyzna z ledwością mógł je dotknąć na wyciągnięcie ręki.

Zdaję sobie sprawę, że zbyt długie omawianie tego okrutnego widowiska nie należy do przyjemności. Zazwyczaj po dwóch-trzech godzinach ofiara uwalniała się z pęt, ale w wielu wypadkach trwało to znacznie dłużej. Czasami kilku mężczyzn huśta się szaleńczo na linach, idzie do pala, po czym ile sił w nogach biegnie w przeciwną stronę, usiłując rozpaczliwie wyrwać te przeklęte szpikulce z poranionego ciała. Niektórzy ambitniejsi młodzieńcy wbijali cztery paliki wokół słupa i przytwierdzali cztery szpikulce do piersi i ramion, po czym rzucali się do tyłu i do przodu na czterech linach, które przytrzymywały szpikulce do palików.

Omdlenia zdarzały się nawet silnym Indianom, co w żaden sposób nie oznaczało hańby, potępienia czy utraty szacunku. Nieszczęśnika odcina się wówczas i układa na podłodze pobliskiego tipi, gdzie pozostaje pod opieką pielęgniarek. Widziałem jedną próbę uwolnienia się z podwójnych szpikulców z przodu i z tyłu, która zakończyła się właśnie w taki sposób. Nie wiem, czy mężczyźni, którym nie udało się uwolnić, kiedykolwiek jeszcze przystępują do tych okrutnych zawodów. Możliwe, że niektórzy niezmiernie ambitni wojownicy biorą w tym udział, żeby pokazać swe męstwo, ale rozumiem, że powinno się to zrobić jedynie raz w życiu. Nie jest to obowiązkowe i wzrasta liczba tych, którzy z rozsądku, świadomie powstrzymują się od tych barbarzyńskich praktyk. Gdy dzień dobiega końca i słoneczne bóstwo jest już na zachodzie, wojownicy, którzy zadawali sobie tortury, defilują jeden za drugim wokół areny, odziani w pięknie malowane peleryny ze skóry bizona, klękają i krzyżują ręce na zakrwawionych piersiach; chyląc głowę, zwracają się w stronę słońca i wstają dopiero, gdy ono całkowicie zajdzie.

Opowiadano mi wiele strasznych odmian tego obrzędu, takich jak przywiązywanie siodła lub czaszki bizoniej do końca długiej liny ciągnącej się od szpikulca i bieganie po prerii i przez lasy; siodło czy czaszka podskakiwały za biegnącym, aż sam się uwolnił. Czasami zemdlałego tancerza podciągano z ziemi do góry, aż jego ciężar przeważył wytrzymałość rozciągniętej skóry. Moi informatorzy opowiadali, że nie ma dwóch takich samych obrzędów, ale cechą wspólną było zadawanie sobie tortur. Poświęcenie pala, większość tańców i śpiewów, wzmożone wysiłki ambitnych młodzieńców i inne ceremonie mogą niekiedy zostać całkowicie pominięte albo zastąpione innymi. Opisuję je tak, jak widziałem. Dodam, że ten Taniec Słońca, który opisałem, uznawany był przez Siuksów za największy i najwspanialszy, jaki kiedykolwiek zorganizowali, za największe samopoświęcenie największego tubylczego narodu w naszych granicach [Stanów Zjednoczonych]. Rok później na Wzgórzach Pączka Róży (Rosebud Hills) w Montanie Siuksowie powstrzymali w bitwie największą armię, jaką kiedykolwiek wysłaliśmy przeciwko Indianom. Udało im się wycofać nad rzekę Małego Wielkorożca (Little Big Horn), parę mil dalej i tam tydzień później zmietli z powierzchni ziemi doborowe oddziały generała Custera, a majora Reno trzymali w okrążeniu przez dwa dni na wzgórzu. Nigdy nie przegrali bitwy zasługującej na nazwę w wojnie, która doprowadziła do ich ujarzmienia, i udowodnili całkowitą nieprzydatność zwycięstwa indiańskiej rasie, walczącej z cywilizacją.

tłumaczenie Maja Fenrych-Majewska


*Artykuł ten ukazał się w nowojorskim czasopiśmie "Century Magazine", tom 39, 1889-1890.
**
Mowa o zwyczaju rzucania się pod koła rydwanu, którym przewożono posąg bóstwa. Wyznawca ponosił śmierć na miejscu, miażdżony kołami - przyp. tłum.

Fryderyk Schwatka (1848-1892), badacz polarny, porucznik armii amerykańskiej, geograf, lekarz i prawnik. Jak utrzymują Wacław i Tadeusz Słabczyńscy (za W. H. Gilderem), pochodził z rodziny polskiej. Interesował się życiem Indian. Przez pewien czas mieszkał nawet wśród Siuksów, nauczył się ich języka i został członkiem plemienia. Przeprowadzał też badania wśród innych plemion indiańskich w środkowych i południowych stanach USA oraz w Meksyku. Ich rezultatem była książka In the Land of Cave and Cliff Dwellers (Nowy Jork 1893). Zob. Wacław i Tadeusz Słabczyńscy, Słownik podróżników polskich, Warszawa 1992, ss. 275-76.

Archiwum "Tawacinu" nr 3[43], jesień 1998, ss. 12–15