Pytać, aby się doskonalić
z Bartkiem Stranzem "Źródełkiem" rozmawia Marek Maciołek

Polacy w różnych celach jeździli do Ameryki, jedni żeby się bić, jak Kościuszko czy Pułaski, inni za chlebem. Po co Ty pojechałeś do Ameryki?

To pytanie zadawałem sobie przez cztery lata, ponieważ jak wiesz, moje losy były związane ze Świętym Biegiem w 1992 roku z Alaski do Nowego Meksyku. Przez pierwsze miesiące byłem podekscytowany ideą, dopóki nie pojawiły się drobne problemy między biegaczami i zauważyłem, że zachwiała się we mnie idea czterech kolorów. Po skończonym Biegu, jak większość Polaków jeździłem po Ameryce. Polak jest jakby ogłupiały, ponieważ jest daleko od rodziny i jest sam. Chciałbyś swoje wrażenia przekazać najbliższej osobie, która jest zainteresowana Indianami i Ameryką od drugiej strony, czyli wydarzenia na ulicy, gangi, jaja, hippisi, Jimi Hendricks. Sporo czasu minęło, zanim to ogłupienie Ameryką spłynęło ze mnie. Zawdzięczam to tylko i wyłącznie ludziom, wśród których się obecnie obracam, czyli Blackfeet. Będąc w dużym mieście zastanawiałem się, po co ja tu właściwie jestem. Dla pieniędzy, dla idei, czy dla wartości duchowych? Różniłem się od naszych rodaków, od Polonii, która uważała to wybryk młodości, że się kontaktuję z dziczą. Jako że mieszkałem w Detroit, a Jacek Piwowski był w rezerwacie, bardzo często do niego jeździłem. W ciągu trzech lat byłem 8 razy w Montanie, a w jedną stronę jedzie się 36 godzin z Detroit i jest to 3,5 tys. kilometrów. Rok temu zdałem sobie sprawę, że po raz kolejny opuszczam Detroit, była to wiosna 1995. Jechałem w odwiedziny do Jacka, na podbój rezerwatu. I wtedy pojawiła się okoliczność, że mogę zostać. W sumie było to szaleństwo, ale postawiłem wszystko na jedną kartę, albo życie materialne, wygoda i trucie się w zakładzie chemicznym i radość życia w sensie nowego CD lub telewizora, albo radość duchowa. I wybrałem to drugie. Zajęło mi to aż trzy lata, zanim się określiłem.

Swoją przyszłość wiążesz teraz z Indianami? Czy musiałeś pojechać aż do Ameryki, żeby się określić? Czy potrafiłbyś się znaleźć w Polsce?

Powiem ci, że trudno mi się znaleźć w Polsce. Bardzo się cieszę, widząc Polskę, spotykając znajomych i przyjaciół, rodzinę, ale w sercu mi drzemie np. preria, ludzie, których znam, którzy mi okazują swoją uczuciowość, czasami więcej niż rodzina. Nie jestem im obojętny, bo w ciągu tygodnia dostaję tu w Polsce dwa-trzy telefony od nich z pytaniem, co robię. Troszczą się o mnie, interesują się, jak sobie daję radę. Poza tym, patrzę na Polskę i jednocześnie widzę Stany. Życie moje dyktuje obecnie natura i problemy są zupełnie inne niż gdy się mieszka w bloku w Polsce. Na przykład, moim problemem wśród Blackfeet byłoby teraz zapewnić opał i przed wyjazdem do Polski wstawałem w nocy i dokładałem do pieca, żeby rano było ciepło, żeby dzieci, gdy wstaną do szkoły, nie marzły. Drugi problem to odśnieżyć driveway, podjazd do domu i żeby samochód zastartował.
Będąc w Polsce, czuję się świetnie, ale nie mam tyle czasu, żeby być sam ze sobą, jak w Montanie. Tam idziesz na polowanie, czy na ryby i zajmuje ci to cały dzień. Masz wiele, bardzo wiele czasu do myślenia nad sobą — to jest raz. Po drugie, była to dla mnie szkoła życia. Czasami mówi się, że wojsko to szkoła życia. Ja cos takiego przeżyłem w Ameryce. Wydaje mi się, że miałem jeszcze gorzej, bo nie znałem języka, żadnych układów, znajomych i można naprawdę wpakować się w tarapaty, na przykład na ulicy, gdzie Murzyn goni cię z bronią, bo takie rzeczy naprawdę przeżyłem. Wychodzisz wtedy z opieką Boską i zdajesz sobie sprawę, co się naprawdę stało. Albo, gdy jesteś w szałasie potu i jest request; pytanie, po co przyszedłeś do szałasu. Jestem jedynym białym i symbolizuję całą Polskę w tym momencie, cały kraj i cały naród. I to jest niesamowity moment. Bardzo często płaczę i ludzie mnie w skupieniu słuchają, jakie ja mam problemy, bo to jest dla nich też ewenement, że jest wśród nich człowiek, który jest biały i jest z Europy, chce z nimi zostać, przebywać, uczyć się od nich historii, języka, tradycji, a jednocześnie ma w sobie Polskę. Ma swoje korzenie i opowiada podczas ceremonii indiańskiej. Opowiadam wtedy o różnych sprawach, m.in. o kiełbasie. W szałasie, gdzie wybucha paniczny śmiech, a potem przechodzimy na temat orła, czy np. przelewu krwi naszych pradziadów, podając np. Kościuszkę, zabory, Syberię, Auschwitz i Powstanie Warszawskie. Dla nich to są niesamowite opowieści z mojej strony. Jest pomór, nikt mi nie przerywa, ja mówię, i wszyscy słuchają z poważaniem. Potrzeba mi było Ameryki, narodu Blackfeet. Gdy mówisz, to ludzie ciebie słuchają, i nikt w połowie zdania ci nie wchodzi. Sam się złapałem na wielu momentach, że u gospodarzy, u których mieszkam, czasami wchodzę im w zdanie. I to jest bardzo nieładne, niestosowne zachowanie.
Druga sprawa, jaką Stany we mnie zmieniły, to poczułem silniejsze korzenie do Polski. I nie wstydzę się, że jestem Polakiem. Symbolizuję sam w sobie Polskę. Wiadomo, jak się zachowują polscy imigranci zagranicą, wszędzie jest tak samo, czy w RFN, czy we Francji. Czasami wchodząc do sklepu w dużym mieście, wstydziłem się, że jestem Polakiem. I gdy ekspedientka pytała mnie, czy nie jestem studentem z Niemiec, w ramach wymiany, ponieważ mam blond włosy, byłem zadowolony. Z drugiej strony wartości polskiej historii. Historią zainteresowałem się tam, nie tutaj. Tutaj byłem oszołomiony Indianami. Tam fascynacja Indianami mi przeszła.

W Polsce na pewno wyrobiłeś sobie jakiś wizerunek Indianina. Brałeś udział w zlotach, znałeś środowisko indianistów. Na pewno jechałeś do Ameryki z jakimś obrazem Indianina. Czy obraz ten okazał się zupełnie chybiony, czy też w jakiś sposób Ruch, do którego należałeś w Polsce, przygotował cię do tego spotkania, do kontaktu z autentycznymi Indianami? Czy musiałeś raczej odrzucić to wszystko, czego się tu dowiedziałeś?

Była to dla mnie totalna rewolucja. Czytając o Indianach w książkach, dostaje się suche informacje i człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie, poza suchą historią i opisem obrzędów, jak wygląda życie na co dzień, jak odbywa się przygotowanie do ceremonii. Przyjazd Indian do Polski w 1990 roku był dla mnie jakby przedsmakiem tego wszystkiego. Zdawałem sobie sprawę, że Indianin to człowiek, taki sam jak my i nie można mu robić jakiś problemów, przykrości, że ja się interesuję Indianami, robię na koralikach, a ty nie umiesz. I to dla mnie był szok. Zdałem sobie sprawę, że to jest człowiek. To nie jest mit, to człowiek, taki sam jak my, jak Rosjanin, Czech. I są rzeczy, których on w życiu nie robi, bo dla niego są albo niezrozumiałe, albo nie dowartościowują go tak, jak nas. Bierzesz jednak od niego inne elementy, uczucia, mądrości, a sam przekazujesz mu swoje uczucia. I to był pierwszy sygnał tego, czego mogę się spodziewać w Stanach. Gdy przyleciałem na kontynent amerykański, zrozumiałem, że ten mit, jaki miałem o Indianach w Polsce, i to, co widziałem na Biegu w Europie, teraz to wszystko runęło. Podchodziłem do Indian w sensie jednej linii, dlaczego oni się nie jednoczą. Po przyjeździe zauważyłem, że każde plemię, każdy naród jest inny. Musiałem wyjechać z Polski, żeby to zrozumieć. To proste, a jednocześnie trudne do zrozumienia, gdy się jest tutaj. Będąc wśród Lakotów, widzę, że są inne problemy niż wśród Blackfeet. Blackfeet mówią o Crow, a Crow mówią o Suu (Siuksach). Stare rzeczy z przeszłości, z historii. Tak samo jak u nas istnieje pewien kompleks naszych kontaktów z Niemcami, Rosjanami, Szwedami czy Czechami. U nich jest tak samo.

Czy Indian nie dziwiło, że ty, biały z Europy interesujesz się właśnie nimi. Czy widzieli, ze jesteś biały, ale taki inny biały.

Ooo. To jest dobre stwierdzenie. Do mnie mają inne podejście, jako do białego z Europy. Jest większe otwarcie z ich strony, niż wobec białych ze Stanów.

Potrafisz wyjaśnić, dlaczego tak jest?

Wydaje mi się, że po pierwsze, nie czują oni takiego urazu do Europejczyków jak do Amerykanów za to wszystko, co im uczynili. Po drugie, mam swój ojczysty język, co w przypadku Czarnych Stóp, Pikuni, jest bardzo ważne. Represje w latach 30. 40. aż do 60. za język były ogromne. Obecnie żyje niewielu ludzi, którzy operują tym językiem. Język jest mocno zakorzeniony po stronie kanadyjskiej. Doceniają we mnie to, że pomimo okupacji, zaborów — nie utrąciliśmy narodowości, nasz język przetrwał, co w ich przypadku miało zupełnie inny przebieg. Wystarczyło zaledwie 30 lat, aby go zagubić. Posługuję się językiem polskim, swoim tubylczym, oraz angielskim do komunikacji z nimi. To w sumie śmieszne, co i tragiczne, że nauczyciele w szkołach blackfeeckich, uczący języka, pochodzą z Kanady. Wyjątkiem jest college, gdzie jest nauczyciel z Browning. W przedszkolach i szkole podstawowej nauczyciele są z Kanady.

Czy dzieci i młodzież nie uczą się języka Blackfeet?

Nie jest to obowiązkowe, ale są takie projekty. Powstało np. przedszkole, w którym mówi się wyłącznie w języku Blackfeet. Idź umyć ręce, zjedz banana — to jest pierwsza szkoła. Obowiązkowy język Blackfeet jest na uczelni. Bez względu na to, czy jest się białym, czarnym, Indianinem z Kanady, czy innego stanu trzeba uczyć się tego języka. To samo zauważyłem u Flatheadów–Kutenai, Salish.

Jak to się stało, że mogłeś brać udział w indiańskich obrzędach? Czy chętnie cię widziano jako uczestnika?

W 1992 roku, będąc w Montanie przez trzy dni, zostałem zaproszony przez Dave’a, syna Jackie Parsons - kustosza Muzeum w Browning, u której początkowo mieszkał Jacek - na szałas potu. Miałem wtedy okazję poznać szamankę, Muffet, która prowadzi sweaty i od tego wszystko się zaczęło. Potem poznałem Bustera Yellow Kidney podczas mojego pierwszego Tańca Słońca, na który zaprosił mnie Sky Hawk. Pomagałem mu w stawianiu altany i w ogóle dbałem o organizację. Potem Sky Hawk wyjechał, a ja zostałem i wreszcie zwrócili na mnie uwagę. Później poznałem kolejnego medicine mena, Bena Bull’s Ribbs, za pośrednictwem rodziny Running Crane, w której mieszkam. To jakby szaman rodzinny. Aby wypracować sobie dobre układy, musiałem pracować sam nad sobą, przede wszystkim odsunąć alkohol, zdobyć zaufanie, że nie przyjdę na ceremonię pijany, albo na narkotykach. Trwało to przez jakiś czas.
Będąc w szałasie potu z Blackfeet, bo uczestniczyłem w wielu szałasach, m.in. pod kołem biegunowym, u Suu i w Arizonie, w Minnesocie u Odżibwejów, stwierdziłem, że to jest wielka, ale to wielka odpowiedzialność i lata praktyki, aby zorganizować szałas. Jest to dla mnie wielki zaszczyt, że kiedy ma się odbyć ceremonia szałasu, dostaję telefon, że mam przyjechać. Szamani pozwalają mi rozgrzewać kamienie, przeprowadzać ceremonię z kamieniami. Aby samodzielnie przeprowadzić ceremonię należy zacząć od podstaw, od kamieni. Nauka może czasami zająć pięć lat, a opowiadał mi jeden Crow, że przez 16 lat grzał kamienie i podawał do szałasu, i był z nimi w środku, zanim postawił swój szałas.

Dlaczego Indianie przykładają do tego tak wielką wagę?

Powiem tak, latem 1993 roku, kiedy był szałas u Muffet, trzecią i czwartą rundę prowadził jeden mój znajomy i śpiewając pieśń do jednego z duchów opiekuńczych, White Thunder, Białego Grzmota, zaśpiewał jedną zwrotkę za dużo i dostał skurczy. Rundę trzeba było przerwać, a jego wynieść z szałasu. To była pomyłka, a trzeba być tak skupionym, aby ceremonię odprawić należycie. Trzeba wiedzieć, co się robi. Porusza się bowiem siły natury, moce i trzeba wiedzieć, w jakim celu się to robi: dla uzdrowienia ludzi, dla samopoczucia czy w innym jeszcze celu. Z tym wiąże się odpowiedzialność, bo jeśli ty coś zchrzanisz, coś źle zaśpiewasz, czy źle odprawisz — to na ciebie nieszczęście nie przyjdzie. W pierwszej linii idzie to na ludzi, którzy są najbliżej ciebie.

Jakie znaczenie ma dziś szałas dla Indian? Czy my w Polsce, prowadząc szałasy, nie dokonujemy jakichś nadużyć? Czy my możemy to robić?

Jest to sprawa dość śliska. Nie chcę oceniać innych ludzi, wiem tylko tyle, że sam nie jestem gotów do przeprowadzenia ceremonii szałasu. Nie jestem jeszcze odpowiedzialny. Co prawda, w Polsce miałem inne zapatrywanie na szereg ceremonii, na fajkę, na tańce. Jednak pobyt wśród Indian, widzenie magii, wywołało we mnie wiele zmian. Właśnie poczucie obowiązku wobec fajki, kiedy się dzieją różne rzeczy, jeśli się źle nią opiekujesz. To samo dzieje się z szałasem. Są to sprawy, które wywołały we mnie pewną bojaźń i uwierzyłem w fajkę, w szałas potu, gdzie naprawdę dzieją się różne rzeczy, w sensie uzdrowienia z różnych chorób, pomocy i w ogóle. Taniec Słońca, fajka, odbyte szałasy wywołały we mnie poczucie obowiązku, że trzeba się nauczyć, co do czego służy, jak korzystać z szałwii, czy słodkiej trawy. Poszerzyłem swoje wiadomości i wierzę w to, bo widzę wiarę tych ludzi, którym wiarę przekazywano ustnie przez wieki i to jest ta historia, z jaką mamy do czynienia w książkach w Polsce. Będąc jednak na miejscu, widzi się to jako życie codzienne. Dużo się nad tym zastanawiałem i rozmawiałem z tancerzami Tańca Słońca, którzy odpowiadali mi na pytania, jakie teraz ty mi zadajesz. Zadawanie pytań nie jest złą rzeczą, jak powiedział mi szaman Ben Bull’s Ribbs. Jeśli nie zadasz pytania, nigdy prawdy nie usłyszysz. Aby się doskonalić trzeba pytać.
Nie podchodzę do szałasu jak do sauny, ale już w sensie bardziej duchowym, gdzie się modlisz, gdzie sprawa jest poważna. Z drugiej strony, podczas sweatu są niesamowite chwile radości, śmiechu i żartowania, kawały niesamowite. "O, już ci się tłuszcz rozlewa po całym sweacie", albo "za dużo fry breadu [rodzaj placka] jadłeś", coś w tym stylu. Kiedyś w szałasie był z nami pies razem z szamanem. Wchodzą dzieci, które ciągną zabawki, typu samochód–żelaźniak, raz dzieciak z wózkiem chciał wjechać. I to są sprawy, jakich nie widziałem w Polsce. Kamienie rozgrzewa się, na przykład, w beczce, która stoi na dwóch felgach. Zapytałem, po co w beczce? Ponieważ jest mniejsze zużycie ognia. Kamienie się nagrzewają od blachy. Sweaty wykładane są czasem starymi dywanami, w środku czujesz się jak w San Francisco, dywan pod tyłkiem, cieplutko, nie jest brudna dupa. Lub sweaty zimowe, które odbywają się w starych szopach. Na przykład, u Muffet szałasy od października do maja odbywają się w budynku. W "kozie" rozgrzewa się kamienie, jest podłoga, stoją kanapy, gdy odpoczywasz między trzecią a czwartą rundą — siedzisz na kanapie. Jest mała przebieralnia, zasłonięta kocem. Ja nie mówię, że trzeba postawić taką stodołę na zimę w Polsce. Chodzi o zaufanie do człowieka, który odprawia tę ceremonię i wie, co robi. Nie chcę z siebie robić autorytetu, mówić że wiem o Indianach wszystko, od A do Z. Pomyślałem jednak, że skoro mam okazję być wśród Blackfeet, to chciałbym poznać jedno a dobrze. Nie neguję tego, co się robi w Polsce. Tu jest inny wymiar, zależy kto i jak podchodzi do sprawy indiańskiej: czy to jest hobby, zabawa, czy zajmowanie się polityką indiańską, muzyką, rękodziełem czy wreszcie sprawami duchowymi. Zależy, jak kto odbiera.

Na tegorocznym zlocie byłem świadkiem pewnego obrzędu, mianowicie wypalenia fajki, która miała pogodzić dwie zwaśnione strony. Trwało to z godzinę, pełna pompa, dokoła mnóstwo ludzi, stoją i przyglądają się, jak "starszyzna" pali. Cóż z tego, skoro kilka godzin później ci sami ludzie znów skakali sobie do gardeł. Według mnie idea fajki została kompletnie zeszmacona, pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia.

Z tego, co widziałem wśród Indian, biorąc fajkę do ręki i paląc - bierzesz na siebie obowiązek, jesteś zobligowany do wypełnienia modlitwy, którą słyszałeś przed rozpoczęciem ceremonii. Nie spotkałem się nigdy, żeby po wypaleniu fajki były jeszcze jakieś problemy. Czujesz tę energię, ten peaceful, który panuje w danym momencie. I tę energię dźwigasz do następnego palenia. Tancerze Słońca, z którymi rozmawiałem, mówili mi, że często w domu mają po trzy fajki. Jedną własną, a dwie dali ludzie do przechowania, bo sami nie czują się dość odpowiedzialni, żeby trzymać fajkę u siebie. Fajka ma zbyt dużą moc. Czarne Stopy powiadają, że jeśli w domu masz fajkę, zapomnij o trzymaniu alkoholu w domu, nawet piwa. Co więcej, jeśli przyjdzie do domu, w którym znajduje się fajka, jakiś pijany człowiek - jest on grzecznie wypraszany, bo energia alkoholu ujemnie oddziałowuje na fajkę.
Ponadto nigdy nie słyszałem, aby jakiś Indianin sam robił fajkę dla siebie. Fajkę przeważnie się otrzymuje, to wielki zaszczyt i honor dostać fajkę. Czasami też Stwórca daje ci sygnał, że powinieneś mieć fajkę. Jakiś czas temu sam miałem kilka fajek, ale się ich wyzbyłem. Zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie przyjąć tak wielkiej odpowiedzialności, jaką nakłada na ciebie fajka. Szaman, Buster Yellow Kidney otrzymał raz trzy fajki na przechowanie. Wtedy jeszcze pił. I miał pod rząd dwa wypadki. Do końca życia zostanie kaleką, ma poprzetrącane łękotki. Któregoś razu mówił mi, żebym się uczył na jego błędach.

Na ile żywa jest tradycja wśród Czarnych Stóp? Czy zachowali swoje obrzędy, czy też jest to tylko uzupełnienie codziennego życia, opartego na stylu amerykańskim?

Jeden z druzgoczących mitów, jakie runęły po przyjeździe do Ameryki, mianowicie mit o pięknych piórach i wojownikach — już dawno minął. Pióropusze widać przy ważnych ceremoniach, na pow wow itp. W rezerwacie zauważyłem trzy grupy Indian. Pierwsza to Indianie, którzy przejęli amerykański styl życia, a więc muzyka, Michael Jackson, Dolly Patron, kowboje, bilard, koszykówka i weekend z grillem. Są tacy, którzy idą drogą tradycji w świecie współczesnym. Wiedzą, jak np. Buster, że jego ojciec był wielkim szamanem i przekazał mu całą swoją wiedzę. Kroczy drogą ojca, ale w parze z telewizorem, metalową łyżką, lampą czy samochodem, bo tego się nie da odrzucić. I wreszcie trzecia grupa, to niestety trzeba przyznać, że jak wszędzie, jest to patologia społeczna, czyli alkohol, narkomania, kaziroctwo, prostytucja. Po prostu problemy, które istnieją wszędzie.
Masz więc wybór, którą drogą chcesz pójść: drogą łatwizny i grilla, alkoholu czy też stawiasz sobie wymagania, godzisz się na wyrzeczenia, poświęcasz się rozwojowi swego ducha; bierzesz udział w ceremoniach zamiast gapić się w telewizor i pić piwo. Wybór należy do ciebie.
Uogólniając nieco, można powiedzieć, że następuje odrodzenie tradycji wśród Czarnych Stóp, coraz więcej młodych zaczyna szukać starych wartości. Obrzędy organizowane przez Bustera mają pełną obsadę. Tak samo z Tańcem Słońca na terenie Browning, który odbywa się według wzoru sprzed stu lat: tancerze zrywają się z lin. U Blood po stronie kanadyjskiej tego nie ma, tancerze nie zrywają się. Tak samo u Arapahów, czy Szoszonów, jak słyszałem. Tak więc tradycja powraca.

Czego pragną dzisiaj Czarne Stopy, o czym marzą ci ludzie?

Wielu z nich marzy, aby dyskryminacja się wreszcie skończyła, aby w rezerwacie rozwinął się nie tyle przemysł, co jakaś działalność gospodarcza. I to właściwie mówi samo za siebie, ich pragnienia są bardzo podobne do naszych: praca, utrzymanie, dobrobyt. Chcą posłać dzieci do dobrych szkół, kupić lepszy samochód. Tu niczym się nie różnią od nas. No może tym, że na co dzień są pogodni, otwarci, zachwycają się drobiazgami w życiu, małymi prezentami. I lubią też plotkować.
Młodzież z pokolenia lat siedemdziesiątych marzy o lepszym życiu, o skończeniu uniwersytetu, zdobyciu ciekawej pracy. Chcą studiować filozofię, medycynę, architekturę.

Czy dużo młodych pragnie wyrwać się z rezerwatu?

Tak, żeby zobaczyć świat.

Żeby zobaczyć świat, czy żeby przenieść się do miasta, bo tam życie może łatwiejsze, może lepsze?

Powiem ci, że wielu młodych chciałoby wyjechać, zobaczyć świat i wrócić. Pewien Indianin mówił mi, że kocha świat, uwielbia podróżować, ale do końca życia chciałby żyć w tych górach, bo góry przyciągają. Wie, że to ziemia jego dziadka i zdaje sobie sprawę, że jest, jak jest i chce działać dla rezerwatu. Chce zdobyć wykształcenie i pomagać swoim ludziom.

Wspomniałeś wcześniej o dyskryminacji rasowej. Czy ty sam zetknąłeś się z jej przejawami? Czy nie jest to czasem tak, że Indianie sami to sobie wmawiają, użalają się nad sobą?

Może tak jest u Siuksów, u których co drugie słowo to Wounded Knee, masakra, cierpienie itd. Czarne Stopy martwią się raczej o swój kawałek Gór Skalistych. Władze stanu za bardzo chcą ingerować w nie, chcą budować kurorty, ośrodki wypoczynkowe itp. Indianie woleliby zachować je w stanie nienaruszonym.
A co do dyskryminacji, to czasami pojawiają się problemy w większych miastach, gdy się jedzie na zakupy, na przykład do Great Falls, czy do Heleny, stolicy Montany. Indian traktuje się z lekką pogardą, obsługuje mniej uprzejmie, patrzy się na ręce. Działa to na tej zasadzie, że raz jeden Indianin był pijany, albo coś ukradł, a opinia rozciąga się na wszystkich. Tak jest wszędzie. Zawsze znajdzie się jakiś degenerat. W Chicago czy Detroit mówi się, że każdy Polak chleje na umór. To jest na tej samej zasadzie.

Zostałeś honorowym członkiem plemienia Blackfeet. Jak to osiągnąłeś? Czy każdy biały może nim zostać? Czy trzeba się czymś wykazać?

Pytanie zgoła trudne. Pomysł wyszedł od mojej znajomej, która dała mi do zrozumienia, że jestem wśród nich już ponad rok i mógłbym zrobić jakiś krok, aby taką kartę otrzymać. Mówiła, że Jacek już ją ma. Udaliśmy się więc do wodza Rady Plemiennej, który mnie zna, bo udzielałem się przy różnych ceremoniach, pomagałem w ich organizacji, przygotowując polskie jedzenie, na przykład bigos.
To wyszło tak jakoś samo z siebie, nie żebym to ja do tego dążył. To z ich strony wyszła propozycja. Karta członkowska Blackfeet daje mi pewne drobne prawa korzystania z ich ziemi. Jadąc na przykład do Glacier Park, nie muszę płacić za wstęp, bo żaden Indianin nie płaci. Tak samo z połowem ryb. Mogę łowić za niewielką opłatą. Mam też pozwolenie na odstrzał jelenia i sarny. Mogę więc własnymi rękoma upolować zwierzynę i mieć zapas świeżego mięsa na zimę. Na początku miałem pewne opory, ale pierwszą sarnę ubiłem przy pomocy jednego Indianina. Nie płakałem, nie było mi żal. Indianin, który w tym roku skończył high school, wyjął wątrobę sarny i daje mi kawałek.
- Pierwszy zwierz? - pyta. - Pierwsza sarna?
- Tak - odpowiadam.
- No niestety, musisz pogryźć i zjeść.
I zaczęliśmy razem wydawać okrzyki. On również poczęstował się kawałkiem, choć wątroby bardzo nie lubi i już niejednego zwierza upolował, ale dla podtrzymania ducha łowieckiego, zrobił to razem ze mną. Umazaliśmy się krwią. Później mi się przypomniała scena z filmu "Krzyżacy", kiedy odbywała się uczta i wnoszą barana na drążku. My tak samo znosiliśmy z gór tę sarnę do samochodu.
Dziękuję za rozmowę.

Gdańsk-Osowa, 10 grudnia 1996 roku

"Tawacin" nr 1[37], wiosna 1997, ss. 14–19

powrót do strony głównej

napisz do autora