ARCHIWUM TAWACINU, nr 3[51], jesień 2000, ss. 49-50. Tekst pobrany ze strony Wydawnictwa TIPI http://www.tipi.pl

Paweł Głogowski
Poszukiwanie oznak życia

Z dużą przyjemnością przeczytałem w ostatnim "Tawacinie" artykuł Darka Kachlaka Czy Indianie mają w Polsce przyjaciół? (nr 2[50], lato 2000). Tak się bowiem składa, ze i mnie bardzo brakuje szerszej dyskusji na temat Indian i tego, co się w związku z nimi dzieje w Polsce. Od paru lat, jako członek redakcji sztumskiego "Kayás Ochi" próbowałem zainicjować — jeśli nie dyskusję, to przynajmniej skromny odzew ze strony czytelników, uciekając się niekiedy do świadomej prowokacji czy obrazoburczych stwierdzeń, zgodnie z przysłowiem "uderz w stół, a nożyce się odezwą" - cóż z tego, kiedy "nożyce" okazały się chyba mocno zardzewiałe...

Tym większa moja radość z faktu pojawienia się podobnego tekstu na łamach indianistycznej prasy - zwłaszcza, że poprzedza go równie ciekawy wywiad z naczelnym "Tawacinu".

Spróbuję skomentować oba teksty, zaznaczając przy tym wyraźnie, że są to wyłącznie moje prywatne poglądy.

Zgadzam się z ogólnym przesłaniem Darka i to po dwakroć, ale diabeł, jak wiadomo, tkwi w szczegółach...

Nigdy nie zastanawiałem się ani czy "jestem przyjacielem", ani "jak nim zostać", ani też "jak wstąpić do Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian" (bardzo zresztą szumna nazwa, osobiście wolę "Ruch" — wiadomo, o co chodzi?)

Tak się bowiem składa, a myślę, że nie jestem odosobniony, że przyjaciół nie wybiera się według kryteriów rasowych, wyznaniowych czy narodowościowych — niektórzy ludzie po prostu stają się moimi przyjaciółmi, a inni nie. Zależy to od charakteru, osobowości, temperamentu, wydarzeń, okoliczności czy choćby... przypadku! Ktoś, kto wrzuca pewną grupę ludzi do jednego worka z napisem, np. "Indianie" i grupę tę kocha na śmierć bez wyjątku, jest — według mnie — albo głupcem, albo nawiedzonym "indianofilem". I tu wypada zgodzić się z Darkiem: z pewnością warto i należy zastanowić się, co znaczy "przyjaciel Indian", "indianista" lub "polski Indianin" (określenia te spotykam np. w prasie ogólnej, ale też i w naszych pisemkach!). Mówiąc szczerze mam z tym problem do dziś: żadna z tych nazw nie pasuje ani do mnie, ani też chyba do ludzi, których spotykam na zlotach czy fiestach etc. O "przyjacielu" napisałem powyżej, "indianista" kojarzy mi się raczej z nobliwym profesorem, uczonym w okularach (nawiasem mówiąc, na Uniwersytecie Warszawskim istnieje Instytut Indianistyki zajmujący się... Indiami!), no a "polski Indianin"? Albo Polak, albo Indianin... Kim więc jestem? Może po prostu Polakiem, który interesuje się - ba! - próbuje czerpać z wiedzy i kultury ludów tubylczych: Indian, ale tez i Eskimosów, Aborygenów czy ludów syberyjskich?

Oczywiście największym sentymentem darzę Indian, jestem więc, powiedzmy owym "indianofilem" (z greckiego "lubiącym Indian"), ale to - uwaga! - nie koniec! Nie lubię wszystkich Indian jak leci, o nie! Czy zastanawiałeś się, Darku, czy Ty, czytelniku, dlaczego właśnie Indianie?

Dlaczego większość z nas woli tipi, stroje, "zabawę" niż pisanie petycji, działalność polityczną czy chociażby korespondencję z indiańskimi więźniami? Dlaczego nie ma Polskiego Ruchu Przyjaciół Eskimosów, Aborygenów, Tuaregów?

Ano, prawdopodobnie dlatego, że - tak było i jest ze mną - w dzieciństwie oczarowały nas książki i filmy właśnie o Indianach, do tego o dawnych Indianach. Czyli - jak to ślicznie nazwał Marek Maciołek - obraz XIX-wiecznego "trupa". Tu zrobię małą dygresję, by nawiązać właśnie do wywiadu z Markiem. Tak sobie bowiem myślę, że może ów "trup" nie jest do końca martwy? Może faktycznie stracił nogi i ręce, ale serce, ciut, ciut jeszcze bije? I tu dochodzimy do sedna sprawy: jestem właściwie "przyjacielem" tych dawnych Indian, tego XIX–wiecznego trupa! "Pijany Indianin wałęsający się po rezerwacie"? Mam go gdzieś (choć oczywiście trochę mi go szkoda), tak samo jak jego kolegę z Placu Wolności w Sztumie (tak się akurat składa, że na co dzień pracuję w Ośrodku Pomocy Społecznej i znam dobrze "margines społeczny" mojego miasta).

O ile staram się interesować współczesnymi Indianami, to raczej na zasadzie poszukiwania oznak życia u trupa, a więc szanuję tych Indian, którzy pozostali - na ile to rzecz jasna dziś możliwe - wierni tradycyjnym wartościom.

O wiele bardziej od starych westernów wolę współczesne filmy typu Clearcut, Pow Wow Highway czy Thunderheart - mówią one bowiem o takich właśnie Indianach. Zresztą, nawet gdyby ich już nie było, wolałbym kochać pięknego "trupa" niż walczyć o polepszenie warunków życiowych jego potomków - w końcu wokół nas nie brak biedy (ręczę Ci, czytelniku, że w poPGR-owskich wioskach klimat jest identyczny jak w Pine Ridge!).

To nie jest do końca tak, że Indianin pije, bo rezerwaty, dominacja Białych czy polityka rządu USA - przecież są plemiona (np. właściciele kasyn), które świetnie sobie radzą i walczą z Białymi jego własnymi metodami (prawem, przepisami, pieniędzmi...). Jasne, że nie ma już stad bizonów, wigwamów czy tipi, ani łuków - są autostrady, wieżowce, komputery i karty kredytowe. No i co z tego? Ważny jest Duch, życiowa droga i wartości, którymi kierujemy się na co dzień: indiański biznesmen napychający portfel kosztem swych braci budzi we mnie taki sam niesmak, jak ów pijaczek. Szanuję ludzi - czy to Indian, czy nie–Indian - kroczących, na przekór wszystkiemu, dawnymi drogami. To właśnie przyciągnęło mnie do Indian w dzieciństwie: siła i piękno ich charakteru, duchowość itp. - nawet jeśli zdaję sobie sprawę, że książki czy filmy powielają często stereotyp Ideału, Mitu... Człowiek, zwłaszcza współczesny, zagubiony, potrzebuje mitu! Są nim dawni Indianie żyjący w harmonii ze sobą, otoczeniem, całą naturą (choć z pewnością nie tak, jak chcieliby to widzieć dzisiejsi ekolodzy!).

Nie wiem - z ręką na sercu - czy Leonard Peltier jest winny, czy nie. Nie wiem, jak zlikwidować biedę czy alkoholizm w Pine Ridge (lub w Cygusach), ale od Indian otrzymuję rady i wskazówki, jak żyć, tu i teraz, będąc wolnym, bo będąc SOBĄ! Staram się to robić, a jeśli przy okazji należę do "Ruchu" - to fajnie. Jak sam, Darku, zauważyłeś, miło jest spotkać przyjaciół, pogadać, niekoniecznie o Indianach, ale o wszystkim, ba! Nawet wypić wspólnie piwko...

Nie jestem rycerzem krzyżowym na krucjacie, nie chce mi się "zwalczać stereotypów", bo tak wymaga statut, legitymacja czy choćby nazwa "przyjaciel Indian". Jak jest okazja, owszem, robię to, spokojnie i rzeczowo, bez poczucia misji czy obowiązku. Swoją droga, już pięć czy sześć lat temu zastanawiałem się (bezskutecznie) nad sensem istnienia PSPI. Lata minęły i chyba miałem rację, bo jakoś ani ja, ani nawet Marek Maciołek nic nie słyszymy o działalności Stowarzyszenia...

Nie wiem, dlaczego, ale wyżej sobie cenie takich ludzi, jak pewien mój znajomy, który wprawdzie o Indianach ma małą wiedzę (ot, różne przypadkowe źródła, Karol May czy Tańczący z Wilkami), ale którego serce i dusza są bez wątpienia indiańskie: mieszkał wiele lat na odludziu, z małą córeczką, w tym prawie rok w tipi ("bo praktyczne"), żył cicho, skromnie, zapisując tylko swoje refleksje, żywiąc się tym, co wyhodował lub zebrał w okolicy - niż "indianistów", którzy brylują na zlotach, kipią wiedzą np. o Lakotach, mają olbrzymie biblioteki, kompletne i ciężkie od paciorów stroje, wyposażenie tipi etc., i którym do pełni szczęścia brak tylko indiańskiej krwi... Ci rzeczywiście gotowi są padać plackiem i bić pokłony przed byle pijaczkiem, oby tylko był Lakotą, Crow... Taki sobie kompleksik niższości, ale co tam! Poczytamy trochę, zrobimy jakąś bardzo wtajemniczoną i tylko dla wybranych ceremonię i proszę: my tu w Polsce żyjemy bardziej po indiańsku niż Indianie!

Na szczęście "Ruch" to pojemny worek i jest tu miejsce dla wszystkich dających się podciągnąć pod wspólny mianownik "Indianie". I naprawdę nie muszę jeździć co roku na zlot (zwłaszcza, że nudą tam aż wieje, a czysty las i wodę mam niedaleko domu), by mieć poczucie przynależności do tegoż "worka".

Nie krytykuję nikogo, naprawdę! Pewne rzeczy po prostu mi się nie podobają. Masz, Darku, świętą rację, pisząc, że obraz Indian w Polsce zależy od naszego obrazu. I mnie to boli, gdy widzę na zlocie człowieka ubranego i wyglądającego jak prawdziwy XIX–wieczny Indianin, zataczającego się i ziejącego alkoholem - kolejny przykład całkowitego braku Ducha, najważniejsze żebym mógł poszpanować strojem, wyczytaną wiedzą, no i dobrze się zabawić wśród tych cichych, zahukanych nowicjuszy, którzy nie dość, że nic o Indianach nie wiedzą, to nawet nie mają bransoletki z koralików. No to zdrówko!

Żeby to - jak mówi Marek - Ruch ulegał presji "tradycjonalistów"! Nie obraźcie się chłopaki, ale krowa, która dużo ryczy... znacie? Na czym polega Tradycja: na ubraniu choinki w Wigilię (albo indiańskiego stroju na zlocie) i narąbaniu się wódką, czy na modlitwie i odczuwaniu bliskości z bliźnimi, poczuciem więzi, wspólnoty?

"Jesteśmy Polakami, nigdy nie będziemy Indianami (...), możemy natomiast czerpać z indiańskich czy ogólniej - z tubylczych kultur, aby wzbogacać swe odczuwanie świata". I o to chodzi!

Cieszę się więc, Darku, i dziękuję Stwórcy, że jesteś, że jest nas więcej - potrafiących słuchać wiatru i ciszy, czerpiących "z ich kultury, wierzeń, nauk" coś, "co tworzy dużą część mnie" (i Ciebie) i "nie da się tego wydrzeć". I ja powiedziałem. Ho!

Paweł Głogowski
Sztum

(c) TIPI 2000 Wykorzystanie tekstu po uprzednim skontaktowaniu się z redakcją.

Powrót do archiwum głównego lub archiwum prpi