Warszawa, 14 lutego 1981, fot. Jan Antoniewicz

Stefania Antoniewicz
(1895-1982)

"Twoje słowa są prawdziwe, będę je trzymał w sercu przez cały czas i przekażę je naszym dzieciom. Zawsze uczymy się od starszych i to daje mi wielką chwilę zrozumienia. Osłabienie ducha walczącego ludu jest nie tylko zagładą Indian, ale Ducha Człowieka. Każdy list, jaki piszesz, pokazuje mi, że masz w sercu prawdziwe człowieczeństwo, którego nikt ci nie może odebrać. Oto siła ludzi w walce i ty ją masz. Oto dlaczego będę się modlił za ciebie w modlitwach mego ludu i wiem, że wyzdrowiejesz. Trudno wyrazić prawdziwe uczucia na kawałku papieru, ale to jedyny - poza sercem - sposób porozumiewania się naszych ludzi, i tak oto dochodzi do jedności serca i ducha" - napisał latem 1975 roku w liście do Stefanii Antoniewicz Michael Lee Big Water, Indianin z plemienia Pottawatomi. To właśnie za takie usposobienie serca, łagodną wyrozumiałość, dobroć i mądrość tubylczy Amerykanie nadali jej zaszczytne imię Indiańskiej Babci ("Indian Grandmother"). Sama też twierdziła, że dzięki Indianom poznała "prawdziwe głębokie i rzeczywiste znaczenie słów takich, jak Wiara, Przyjaźń i Miłość".

W jej skromnym warszawskim mieszkaniu często zbierali się młodzi ludzie, chcący nie tylko posłuchać opowieści o Indianach, ich kulturze i życiu współczesnym, ale także poznawać prawidła życia. Dla wielu Babcia była wychowawczynią rozwijającą poczucie sprawiedliwości i wrażliwości na krzywdę innych. Tu biło źródło życiowego idealizmu, przeświadczenia, że prawda musi pokonać zakłamanie, że mimo wszystko warto oprzeć życie na szlachetności i postępować w duchowym rozwoju postawy miłości wobec bliźnich i naturalnego świata. Stefania Antoniewicz zmarła 13 grudnia 1982 roku, przeżywszy 87 lat. Przedstawiona poniżej opowieść stanowi ilustrację jej życiowej filozofii, w której urzeczywistnił się postulat chrześcijańskiej miłości "do końca".


Stefania Antoniewicz
Bramy Królestwa

(bajka)

Działo się to dawno lub niedawno, w zamierzchłej przeszłości lub przyszłości - w bajecznym świecie i w bajecznym miejscu.

Nad pięknym szafirowym jeziorem leżało ogromne miasto, stolica potężnego państwa.

Miasto było niezwykle bogate i wspaniałe. Liczne świątynie pokrywały dachy ze szczerego złota, a otaczały kolumny z kolorowych marmurów. Pałace możnowładców nie ustępowały w niczym wspaniałości świątyń, otaczały je ogrody - pełne kwiatów i niezwykłych drzew. Tylko na przedmieściach mieszkali ludzie biedni, pracujący na żyznych, otaczających miasto polach i w pobliskich górach - kryjących w swych głębiach drogie kruszce, bezcenne kamienie i kolorowe marmury.

Ludzie w mieście żyli spokojnie i szczęśliwie, mniej lub więcej, jak to bywa wszędzie, nawet w bajkach. Tylko daleko, w stronę zachodu, rozciągała się niezmierzona pustynia - martwa, milcząca, złowroga i skalista. Paliło ją słońce, a od czasu do czasu szalały nad nią huragany i burze grzmiące piorunami, sięgające nieraz do granic spokojnego miasta. Nikt nie naruszał samotności pustyni i nie badał jej tajemnic.
W mieście nad jeziorem żył człowiek niezwykły. Nazywano go Świętym Mędrcem. Mieszkał w jednym z najwspanialszych pałaców ze swą rodziną, braćmi i siostrami, otoczony czcią i szacunkiem bliskich i wszystkich mieszkańców miasta za swą mądrość, łagodność i dobroć. Codziennie słudzy jego wynosili kosze żywności i trzosy pieniędzy dla biednych z przedmieści, przynosząc mu w zamian podziękowania i błogosławieństwa. A jednak Mędrzec nie był szczęśliwy, przeciwnie - wszystko to, co go otaczało, nie miało dla niego uroku ani żadnej wartości. Marzył o czymś, co jest poza światem stworzonym - dalekie, niezmierzone i bliskie, jedynie rzeczywiste. Paliła go tęsknota do Królestwa Bożego - wszystko na ziemi było przemijające i złudne, wszystko zatrute jadem zła i niedoskonałości. Nie znał czaru dziewczęcych oczu ani uśmiechu dziecka, żadne pragnienia nie odrywały jego żelaznej woli w niezłomnym dążeniu do absolutu - od wczesnych lat młodości spędzał długie godziny nocne na modlitwach i błaganiu, a dnie na nauce i wypełnianiu wszystkich nakazanych przez świątynie praw. Żarliwość jego rosła z wiekiem; za swą gorliwość otrzymał wreszcie nagrodę - odpowiedź.

Pewnej nocy we śnie czy na jawie miał widzenie: ujrzał przed sobą jasno i wyraźnie promieniujące nieznanym na Ziemi blaskiem Bramy Królestwa Boga, cel jego najgłębszych pragnień. Bram strzegł Archanioł - wysłaniec Królestwa, ale Bramy były zamknięte, a wysłaniec milczał.

Od tego czasu gorliwość jego wzrosła. Wiedział już z całą pewnością, że Bramy kiedyś się przed nim otworzą. Drogą zaś do nich jest wiara i prawda, a także wypełnianie wszystkich nakazów, o jakich mówiły święte Księgi.

Nadal noce spędzał na modlitwie, a dnie na badaniu Ksiąg zawierających wiedzę ludzką i na rozmowach z kapłanami i uczonymi. Nieraz już sądził, że zbliżył się do celu. Widział wtedy, jak na jawie, milczącego Archanioła i olśniewające Bramy Królestwa - zamknięte. Mijały lata i Mędrzec postanowił szukać prawdy w dalekich krajach na krańcach Ziemi - u ludzi, którzy wiedzą. Wędrował długo, dotarł do nieznanych świątyń, poznał tajemniczych mędrców i kapłanów - pozornie wszechmocnych. Był na lodowatych szczytach gór i w głębi najtajniejszych pieczar podziemnych. Poznał mądrości od dawna zaginionych ludów, poznał tajemnice świata niewidzialnego. Znał zaklęcia wywołujące potężne istoty. Nie znał tylko jednego słowa - nie zauważanego w tłumie ludzkich słów.

Po długich wędrówkach Mędrzec wrócił do rodzinnego miasta, przywitany z radością i szacunkiem, bogaty w mądrość całej Ziemi, ale beznadziejnie smutny i samotny. I wtedy spojrzał w stronę pustyni - pociągała go siłą niezwyciężoną.

Potajemnie, nie mówiąc nikomu, z kijem żebraczym w ręku, z niewielkim zapasem chleba i wody, wyruszył nocą sam na pustynię, na śmierć lub podbój absolutu.

Szedł długo - słońce paliło żarem, odpoczywał tylko w cieniu skał, a nocą wędrował dalej. Chleb i woda skończyły się wkrótce, ale głód go nie przerażał - wyczerpany upadał w drodze. Gdy widział, że kres jego jest bliski, położył się w cieniu skały i zasnął. Zbudził się jednak i ujrzał zdumiony, że ze źródełka w skałach spływa mały strumień wody, a obok rośnie kilka palm okrytych owocami, nie widział ich poprzedniego dnia i nikt nie wiedział o istnieniu maleńkiej oazy; Mędrzec złożył dziękczynną modlitwę za cudowne ocalenie.

Posilił się wodą i owocami, a potem znalazł w skałach obszerną jaskinię, chroniącą przed słońcem i burzami. Trwał w oczekiwaniu - przeczuwał, że zbliża się cel jego pragnień.

W nocy, gdy spoczywał na progu jaskini, miał widzenie - w świetle księżyca ujrzał znowu znajomą postać Archanioła, ale twarz jego była pogodniejsza i usłyszał po raz pierwszy jego głos. - Widzisz to skaliste pole? - wskazał ręką na kamienną równinę - Będziesz zasiewał to pole, a gdy okryje się zieloną runią, otworzę przed tobą Bramy Królestwa Boga.

O świcie Mędrzec znalazł w jaskini worek z ziarnem i dwa bochenki chleba. Napełniło go to radością i nadzieją. Każdego wieczora człowiek zasiewał skaliste pole ziarnem i modlił się, ale rano słońce wypalało ziarno, a wiatr pustyni rozrzucał je na piaski. Mędrzec jednak pracował z niezłomnym uporem i wytrwałością.

Pewnego dnia, gdy słońce paliło z wyjątkową mocą, a Mędrzec modlił się u progu jaskini, przed jego oczami, na horyzoncie zamajaczyło coś, co wyglądało na postacie ludzi. Postacie te zbliżały się bardzo powoli, chwiejne i nikłe. Mędrzec wstał wpatrzony w dziwne zjawisko. Tak, to byli ludzie.

Mędrzec postąpił kilka kroków naprzód, wtedy zobaczył, że postacie znikły, jakby zapadły się w piasek pustyni. Zrozumiał - ludzie ginęli z pragnienia i głodu. Pospiesznie wrócił do groty i nabrał wody w skórzaną torbę, w drugą - resztę chleba i owoce.

Szedł spiesznie, serce biło mu ze zmęczenia i niepokoju. Leżeli na rozpalonym piasku, uśpieni albo umarli; wyschnięte szkielety ludzkie. Było ich pięcioro: dwóch mężczyzn, młoda kobieta i dwoje dzieci; łachmany opadały z nich, ukazując skórę ciemną, spaloną słońcem, okrytą bliznami i świeżymi ranami, jak od uderzeń bata; długie, czarne włosy zlepione potem i krwią przysypywał piasek pustyni. Mędrzec pochylił się - oddychali jeszcze. Serce biło mu gwałtownie. Takich ludzi nie widział jeszcze nigdy. Biedacy z przedmieścia, którym pomagał, byli przecież dla niego nieznani. Delikatnie zwilżył wodą ich spieczone wargi i kropla po kropli wlewał im do ust ożywiający płyn. Powoli półtrupy wracały do życia. Pierwszy oprzytomniał starszy mężczyzna. Spojrzał zdumionym wzrokiem na Mędrca, usta jego poruszyły się w jakimś obcym języku, a potem zapytał w mowie jemu znanej.

- Kto ty jesteś? Nie budź nas, przyszliśmy tu, aby umrzeć spokojnie; nie budź nas.

Ale Mędrzec nie ustępował, wziął z ramion matki dzieci, wychudłe jak szkielety i ruszył w stronę swej jaskini. Tamci chwiejnym krokiem poszli za nim i za dziećmi.

Mędrzec nakarmił nieznajomych chlebem i owocami, po czym ułożył ich na miękkim piasku w chłodnym cieniu groty. Zasnęli nieruchomi, wychudli, ale uratowani. Serce Mędrca biło mocno, a w biciu tym odczuwał coś nie znanego, coś, czego imię było mu nieznane. W pewnym momencie przebudził się starzec; chwilę patrzył na Mędrca, a potem przemówił niskim, i zachrypłym głosem. Słowa wydobywały się z trudem z wyschniętego gardła; długie czarne włosy otaczały twarz gładką, chudą jak wykutą z brązu. Uratowałeś nas - niepotrzebnie. Nie wiesz nawet kim jestem; jestem zabójcą, zabiłem człowieka.

Mędrzec patrzył spokojnie w czarne, łagodne, smutne oczy gościa. - Nie mów o tym, żyj i niech żyją twoi; ochronię was.

- To mój syn, jego żona i dzieci; matka umarła, śpi spokojnie w cieniu wielkiego głazu - mówił powoli, wydobywając z pamięci wspomnienia niedalekiej przeszłości. - Jesteśmy obcy, pochodzimy z dalekiego kraju. Żyliśmy szczęśliwi i wolni nad rzekami wśród wielkich puszcz mojej ojczyzny.

Głos na chwilę załamał mu się, oczy przesłoniła mgła, podobna do łez.

- Władca waszego kraju z niezliczonym wojskiem napadł nas. Byliśmy słabi, walczyliśmy i przegrali: zginęło naszych tysiące, a tych, co przeżyli, zapędzono do niewoli.

Zaczęło się życie gorsze od piekła.

Nikt nie dbał o nasze życie, mieszkaliśmy w nędznych lepiankach o głodzie, bo żywności dawano zbyt mało. Pracowaliśmy ciężko w głębi gór lub na plantacjach otaczających wasze miasto. Dozorcy bezlitośnie gonili nas do pracy batami, a słabszych lub chorych dobijali na miejscu. Ja, żona, dwóch synów i synowa pracowaliśmy do utraty sił, oczekując wyzwolenia - na próżno. Pewnego dnia, gdy dozorca o poranku gonił nas do pracy, zachorował nasz młodszy syn, ukryliśmy go w lepiance. Kiedy wróciliśmy w nocy, umierał już. W godzinę po jego śmierci wpadł do naszej lepianki dozorca z batem. Byt wściekły, pijany i silny; bat świstał po całej izbie, wymyślał nam za syna, który nie stawił się do pracy. Dzieci płakały ze strachu, i staliśmy skamieniali ze zgrozy.

W pewnej chwili nadzorca ciężkim, okutym butem kopnął zwłoki syna i odrzucił za próg w kałużę błota i gnoju.

Coś zawrzało we mnie. Chwyciłem ciężką sztabę żelazną do rozbijania skał i uderzyłem. Padł bez słowa. Chwilę staliśmy nieruchomi, przerażeni, ale trwało to krótko.

Wiedzieliśmy, co nas czeka - nie chcieliśmy ratować życia, to było niemożliwe. Chcieliśmy tylko umrzeć spokojnie, aby uniknąć strasznej śmierci z rąk siepaczy. Na dworze rozszalała się burza, niebo i ziemia drżały od piorunów, fale deszczu biły w ziemię, jak zagniewane.


Burza była naszym sprzymierzeńcem, uciekliśmy; woda zmyła nasze ślady. O świcie dotarliśmy do pustyni i bez wytchnienia szliśmy naprzód, aby umrzeć, jak najdalej, zanim mógłby nas dogonić pościg. Pierwsza umarła żona; zostawiliśmy ją w cieniu głazu i szliśmy dalej. Umieraliśmy z pragnienia i głodu. Życie nasze dobiegało kresu daleko od naszej ojczyzny, postanowiliśmy skończyć wędrówkę, to wszystko. Koniec już znasz.

Zamilkł.

Mędrzec poczuł pierwsze w życiu palące pod powiekami łzy, położył rękę na ramieniu przybysza, mówił głosem łagodnym i cichym. - Zapomnij o tym, co się stało, zostańcie. Tu nie dosięgnie was pościg. Palmy i źródło wyżywią nas.

Człowiek nie odpowiadał, siedział jak skamieniały, z głową opartą na rękach. Mędrzec przyniósł wodę i owoce, rozłożył na szerokim kamieniu służącym za stół, potem wziął worek z ziarnem, aby wykonać swą codzienną wieczorną pracę.

Biały księżyc wschodził już na fioletowym po zachodzie słońca niebie. Mędrzec zasiewał pole, sypiąc ziarno na suchą, wypaloną skałę. Pustynia oddychała chłodem wieczoru.

Mędrzec stal zapatrzony w ciemniejące niebo; czuł, że zbliża się coś niezwykłego.

Wszystko znieruchomiało w oczekiwaniu, wiatr ucichł, liście palm nie drgnęły, słychać było tylko milczenie.

Pustynia wstrzymała oddech.

Mędrzec skierował wzrok na skaliste pole. Dreszcz przebiegł jego ciało: skaliste pole pokrywała zielona ruń. Ziemia zadrżała lekko. Na ciemnym niebie ukazała się postać Archanioła; był wspanialszy niż kiedykolwiek, ale twarz jego promieniała powagą i surowością; wyciągnął rękę w stronę Mędrca.

- Wykonałeś swoje zadanie; pragnienie twego życia spełnione, przyjdź - otwieram przed tobą Bramy Królestwa Boga.

U stóp człowieka ściele się tęczowa ścieżka, o nieznanych barwach, Bramy Królestwa stoją otworem. Światło olśniewające a łagodne, nieziemski powiew woni nieznanych kwiatów - rzeczywistość wieczysta, niezniszczalna.

Człowiek powoli wstępował na drogę z tęczy - wszystkie zmagania, trudy, niepewność i tęsknota opadają z niego jak lekkie suche liście. WYZWOLENIE.

- Wejdź - rozkazuje wysłaniec. Nagle jednak coś nieznanego zrywa się w sercu z niepohamowaną mocą. Człowiek staje i patrzy wprost w niezbadane oczy zjawy, rękę wyciąga w stronę jaskini - a oni?

Głos Archanioła brzmi jak rozkaz. - Oni to skazańcy, zły los doścignie ich, aby się wypełniło przeznaczenie. Przyjdź.

Człowiek patrzy wyzywająco.

- Nie, pozostanę przy nich i pójdę za nimi, choćby na dno otchłani, Powoli odwraca głowę od cudu i zstępuje po ostrych kamieniach, do tych, do których wzywa go Miłość - jedyna wieczysta rzeczywistość. Nie widzi rozpogodzonego uśmiechem oblicza wysłańca absolutu. Nie wie nawet, że nieświadomie przeszedł zwycięsko przez ostatnią, najtrudniejszą próbę, i że gdyby nie jego protest, Bramy Królestwa zamknięte byłyby dla niego na wiele cyklów w czasie i przestrzeni.



Zob. także
wspomnienia o Babci

4Anna Chachurska-Zygmunt
4Roman Bala
4Jerzy Tołłoczko

Listy do Indiańskiej Babci

4Darryl Wilson
4Michael Lee Big Water
4Lance Yellow Hand

Odrębna rzeczywistość - Referaty z sesji "Indianie i indianiści" poświęconej pamięci Indiańskiej Babci, Stefanii Antoniewicz, pod redakcją Arkadiusza J. Kilanowskiego

Powrót