Bartosz Hlebowicz
Rozmowy z Nanticokami

poniedziałek, 2 lipca 2001 roku
W autobusie do Bridgeton, mam spotkać się z panią Ridgeway i ustalić terminy rozmów z Nanticokami. W autobusie głównie Murzyni, ale widziałem też kilka osób o rysach indiańskich. Zbyt niewielu jednak Indian dotąd widziałem, by to oceniać. Sprawdzę jeszcze nazwiska osób, z którymi powinienem się spotkać i przejrzę swoje pytania. Za pół godziny w Bridgeton.

16.25
Cztery wywiady już za mną. Poszło nieźle, z wyjątkiem początku rozmowy z Jimmy Flickerem, mężem Rose Ridgeway, kiedy zamiast "record" włączyłem "play". Ale był na tyle uprzejmy, że odpowiedział raz jeszcze na niektóre pytania.
Mama Marka Goulda, wodza, Marion Gould, była skonfudowana, gdy zapytałem ją o postaci historyczne w jej plemieniu. Co łączy tych ludzi, jeśli nie historia?
Powinienem znaleźć miejsce, w którym kupiłbym tanio film do aparatu. Zostały mi tylko dwa zdjęcia – ostatnich 8 zrobiłem Indianom, po dwa dla każdej indagowanej osoby.

24.00
Dziś bardzo busy day – sześć wywiadów, bo dwa następne przeprowadziłem po tribal council meeting. Czy jestem zadowolony? Tak i nie. Wątpliwości chyba zawsze muszą być, zwłaszcza u niedoświadczonego badacza terenowego.
Kultura. Jimmy Flicker powiedział, że najważniejsza dla ich kultury jest duchowość. Ale boję się, że kultura indiańska w wydaniu Nanticoke Lenni-Lenape jest rozpaczliwą próbą nadania grupie właściwości, odróżnienia, którego być może nie ma. Nie przeczę, że Pierce’owie, Ridgeway’owie czy Gouldowie, to rodziny pochodzenia indiańskiego, tylko oni są tacy "nieindiańscy". Na takie naiwne spostrzeżenie każdy antropolog może się zaśmiać. Ale przecież nie idzie mi o to, żeby zaczęli jeździć konno, malować twarze i praktykować Sun Dance. I przyznaję ze zgrozą, że nie bardzo wiem, co mieliby robić. Próby przywracania kultury wydają się sztuczne, więc pozostaje poczucie wspólnoty i wspólnej przeszłości. To jednak dużo. Jednak bez znajomości historii (nie znają swoich wodzów, istotnych wydarzeń), jaka grupa ma szansę przetrwać? Zresztą nie wiem, gdyby ktoś mnie odpytał z historii mojego kraju, też nie okazałbym się orłem. Tylko że nikt nie podważa mojej tożsamości. A oni – nowo-starzy Indianie – chyba czują szczególne presje dzisiaj, żeby udowadniać, że są Indianami, że są Nanticoke. Ale może tak musi być. Żałośnie? Albo raczej dramatycznie. Nie z własnej winy pozbawieni kultury i historii, już ich nie przywrócą. Nawet gdyby przeczytali sto książek. Grozi im cepelia. Gdy wchodzisz do indiańskiego centrum i zarazem biurze Nanticoke przy East Commerce Street w Bridgeton, od razu uderza cię rozmaitość kiczowatych wyrobów, które można tam nabyć.
Ale Nanticokowie nie przestają być Indianami. Kultura się zmienia, wszędzie, ważniejsza jest tożsamość. Nanticokowie trzymają się razem dzięki więzom pokrewieństwa i powinowactwa, a także dzięki świadomości wspólnej przeszłości, choćby jej nawet nie znali. Jeden z rozmówców powiedział bardzo ważną rzecz: "Wcześniej (to jest przed 1970 rokiem) nie wiedzieliśmy, z którego plemienia pochodzimy, wiedzieliśmy tylko, że jesteśmy Indianami".

środa, 4 lipca
Znów w autobusie do Bridgeton, 9.40. We wtorek tylko rozmawiałem, rozmawiałem i rozmawiałem – z Pierce’ami, Ridgeway’ami i innymi natives z okolicy. Wyczerpany wróciłem do Atlantic City, żeby spakować rzeczy na parę dni, wziąć prysznic i odetchnąć.
I już wieczór. Dziś nie tak wiele wywiadów, jak wczoraj, ale za to nakręciłem film – podczas pikniku u rodziny Liz Munson, która w centrum zajmuje się sprawami edukacji. Naprawdę jestem zadowolony: rozmawiałem z dziećmi, pokazywały mi krok różnych tańców powwow. Wydawały się bardzo przejęte i z zapałem opowiadały o indiańskich zwyczajach, które znały.
Potem Pat Rossello, u której nocuję, najlepszy przewodnik, o jakim mógłbym zamarzyć, zabrała mnie na następny piknik, gdzie krotko rozmawiałem z Markiem Websterem, członkiem rady plemiennej. Potem piknik u rodziny Gouldów. Kolejne trzy rozmowy: z córką i żoną Marka, a także jego kuzynką, "księżniczką" Nanticoke-Lenape. Materiału bardzo dużo, muszę to przesłuchać i zastanowić się, czy nie zmienić lub dodać kilka pytań.
Ten mój angielski, najmniej rozumiem Pat: mówi szybko i mam wrażenie, że połyka części wyrazów.
Co jutro? Nie chce mi się nawet o tym myśleć. Spać!

sobota, 7 lipca
Dziś Pat pokazała mi cmentarz w Fordville, gdzie pochowani są przodkowie miejscowych Indian, a potem Greenwich (kilka mil od Bridgeton), skąd dopiero większość przeprowadziła się do Bridgeton. "Greenwich, a nie Bridgeton to prawdziwie indiańskie miasto" - twierdzi Pat.

niedziela, 8 lipca
Po mszy w kościele metodystów rozmawiałem z Herbertem "Butchem" Pierce’em, członkiem rady plemiennej. Pytałem, jak mogą łączyć religię chrześcijanską z indiańskimi ceremoniami. Co o tym sądzi pastor, który zresztą też jest Nanticoke-Lenape?
- Pastor nie uczestniczy w naszych świętych ceremoniach, ale bywa na powwow - mówi Butch. – Wiemy, że jest obszar, gdzie możemy zawrzeć kompromis, i obszar, gdzie jest to niemożliwe, więc po prostu nie próbujemy. Nie przeszkadzamy sobie nawzajem.
"Butch", tak jak kilku innych czlonków Nanticoke, co roku jeździ na Taniec Słońca organizowany przez Indian Piscataway z Marylandu.
- Jesteśmy chrześcijanami i zarazem pielęgnujemy rdzenne ceremonie. Nie ma w tym nic złego – twierdzi Mark Gould. – Jesteśmy chrześcijanami od stuleci i teraz byłoby sztuczne, gdybyśmy porzucali tę religię. Ale Bóg jest jeden i z pewnością nie ma nic przeciwko praktykowaniu wiary także w sposób tradycyjny.
Trzeba wiedzieć, że kościół metodystów trzymał tych ludzi razem, paradoksalnie więc to on, a nie ceremonie indiańskie, które Nanticokowie i Lenapowie zarzucili lub których im zakazano, pozwolił im przetrwać jako community.
Straciłem świetną okazję do zdjęć po mszy. Mark Gould, wódz, a właściwie chairperson Nanticoke-Lenni Lenape Inc. wyglądał świetnie w czarnym garniturze z indiańskimi ozdobami. Rozmawiałem chwilę z innymi, a gdy skończyłem, Marka już nie było.
Pamiętam, że podczas pierwszego spotkania z Markiem, kiedy przedstawił mnie Andrzej Wala, wódz odpowiadając na pytanie Andrzeja, wyznał, że nie jest powwow person. Ale czasem w powwow uczestniczy, a także w ważniejszych ceremoniach Nanticoke-Lenapów. Chciałbym zrozumieć, ile wysiłku kosztowało go zorganizowanie plemienia w latach siedemdziesiątych. Czy uczestniczy w powwow i stara się przywracać indiańskie zwyczaje, by wypełniać rolę, do której odegrania jest zmuszony, jeśli chce, żeby uznano go i jego krewnych za Indian? Czy uważa, że jest to ważne samo przez się?
Przeprowadziłem już ponad 30 wywiadów.

poniedziałek, 9 lipca, dochodzi 10 wieczór
Dziś dzień w bibliotece. Poszukiwałem informacji na temat Indian z New jersey. Najpierw przysypiałem, tak było cieplutko, a potem czytałem Narratives of Early Pennsylvania, West New Jersey, and Delaware, 1630-1707 pod redakcją A.C. Myersa, reprint z 1953 roku. Znajduje się tam bardzo ciekawy raport gubernatora Pritza z 1644, z czasów, kiedy jeszcze istniała Nowa Szwecja. "Nie mogłoby się wydarzyć nic lepszego niż przysłanie dwustu żołnierzy i zatrzymania ich tutaj dotąd, aż złamiemy kręgosłupy im wszystkim [Indianom] (...), zwłaszcza gdy już nie prowadzimy z nimi handlu futrami bobrzymi, tylko kukurydzą".
Kilka lat temu New Jersey odwiedziła szwedzka para królewska. Miejscowa prasa podkreślała, że Szwedzi są jedynym europejskim narodem, który nie splamił rąk krwią indiańską. Zapewne tylko dlatego, że zabrakło im tych rąk.

środa, 11 lipca
W parku naprzeciwko centrum była prezentacja tańców indiańskich. Nanticokowie, wśród nich młodsze spośród "księżniczek" (zwyczaj corocznego wybierania księżniczek wymyślili Nanticokwie kilkanaście lat temu, taka sympatyczna invented tradition) i inne dzieci pod przewodnictwem Marka tańczyli wokół niewielkiego stawu. Przedstawienie oglądały wycieczki szkolne i przechodnie. Wspaniałe stroje, niektóre dziewczyny tańczyły świetnie. Powetowałem sobie to, że nie zrobiłem zdjęć podczas niedzielnej mszy: z występu mam też film wideo. Potem rozmawiałem z Markiem. Zapytałem go o ceremonie: czy są ważne same przez się, bo coś znaczą, czy raczej dlatego, że są stare, czyli tradycyjne. Odniosłem wrażenie, że różnie traktuje poszczególne z nich: np. dzisiejsza prezentacja tańców była zwykłym pokazem, zachętą dla non-Indians, by się zainteresowali indiańską kulturą. Ale są ceremonie, podkreślił Mark, w czasie których oni rzeczywiście się modlą. Ucieszyła mnie ta odpowiedź.

czwartek, 12 lipca
Indiańska drużyna futbolowa z Oklahomy, złożona z członków różnych plemion, przyjechała w odwiedziny do Nanticoków. Spotkałem nawet mężczyznę z plemienia Kiowa, który zna dobrze Ernesta YellowHair Toppaha, z którym kiedyś korespondowałem, pisząc pracę magisterską. Dal mi jego numer telefonu. Może we wrześniu spróbuję odwiedzić Oklahomę? Podróż samochodem zajmie przynajmniej trzy dni – super! Po lekturze W drodze Kerouaca zawsze marzyłem o takiej dłuuugiej podróży przez Stany. Ostatnio rozumiem Pat znacznie lepiej.

piątek, 13 lipca
Dziś ostatni dzień pobytu w Bridgeton. Bardzo to był "intensywny" czas. Przeprowadziłem wywiady z prawie pięćdziesięcioma osobami. Ile czasu zabierze ich opracowanie: przepisanie tego wszystkiego i przetłumaczenie... Bardzo jestem zadowolony, nie dość, że plony obfite, to jeszcze z niektórymi nawiązałem bardzo dobre kontakty. Butch zaprosił mnie na Taniec Słońca w połowie sierpnia w Maryland. Na następne wywiady wracam we wrześniu. Teraz badania wśród Oneidów z Nowego Jorku, a także krótkie wakacje w Nowej Anglii.


Bartosz Hlebowicz prowadzi badania na temat tożsamości dwóch grup indiańskich ze Wschodniego Wybrzeża USA: Nanticoke-Lenni Lenape z New Jersey (przy współpracy z Andrzejem Walą i Polish American Anthropological Society in memoriam of Bronislaw Malinowski, które mieści się w Atlantic City) oraz Oneida ze stanu Nowy Jork (przy współpracy z prof. Johnen Johnsenem z Utica College of Syracuse University). Grant na 4-miesięczny pobyt na Wschodnim Wybrzeżu przyznała Fundacja im. Stefana Batorego.



zob. także galerię Lenni Lenape - Nestorzy Wschodniego Wybrzeża

powrót do strony głównej