Alicja Sordyl
Spotkanie z członkami Dakota Youth Project i młodzieżą w rezerwacie
Dziś James zaplanował
mi spotkania z ludźmi związanymi z Dakota Youth Project (DYP), z którymi mam
wkrótce pracować. DYP jest kontynuacją tradycjonalnego nauczania przez ceremonie
i opowieści doświadczonych indiańskich wojowników. Organizacja ta powstała,
aby pomóc młodym ludziom w przystosowaniu się do trudnego życia w rezerwacie.
Wielu z nich jest związanych z gangiem, wielu ma problemu z alkoholem i większość
problemy z prawem. DYP nie działa na zasadach szkoły, nie ma klas i ławek, ale
za to istnieje dotąd sześć budynków w których młodzież może znaleźć dom, jedzenie
i spokój. Każde z tych miejsc ma swojego "menadżera", który zachęca odwiedzającą
dom młodzież do auli i praktykowania tradycjonalnych wartości. Tematy poruszane
w każdym "domu" to zarówno ceremonie, ojczysty język, jak i prawo, nauka i komputery.
Twórcą programu jest James Robideau oraz opiekunowie domów: WhirlWind Horse,
Gus Yellow hair, Jim Cross and Steve Robideau. Dziś mam być pierwszy raz przedstawiona
jako European Public Relation Director DYP. Najpierw pojechaliśmy do domu kierowanego
przez Jima Crossa. Siedziało tam czterech młodych chłopców, Speedy (również
członek DYP) i Jim. Od razu poczułam do nich sympatię. Jim ma rzeczywiście niesamowitą
umiejętność postępowania z trudną młodzieżą. Sam jest dla nich doskonałym przykładem,
gdyż kilka lat temu sam był jednym z nich. Miał poważne problemy z alkoholizmem,
a również więzienie nie jest mu obce. Jednak dzięki silnej woli i pomocy innych,
dołączył do grupy największych tradycjonalistów w rezerwacie. Ludzie, a szczególnie
młodzież, darzą go wielkim szacunkiem i uczą się od niego prawdziwych Indiańskich
wartości. Teraz kieruje jednym z domów DYP. To ładny, kolorowy budynek o niebogatym,
ale jednak znaczącym wyposażeniu. Nawet kolory ścian były dobrane w szczególny
sposób. Przed domem można zobaczyć zawsze gotowy do ceremonii szałas potu. Umieszczony
jest na skarpie, z której można obserwować zielony las. Widać, że w domu brakuje
wiele, nawet podstawowego wyposażenia, ale panuje tu bardzo miła atmosfera.
Jim i Speedy wypytują mnie o nasz "Ruch Przyjaciół Indian". James
pokazał im zdjęcia ze zlotów. Z lekkim uśmiechem stwierdzili, że niedługo Polacy
będą bardziej "indiańscy" niż sami Indianie. Ze zdjęć widać, że my
mamy więcej niż oni. Nasze tipi są bogatsze, a stroje droższe niż stać na to
samych Indian. To wszystko było powiedziane żartem, ale wyczułam nutkę żalu
i wstydu. Myślę, że niektórzy z "nas" powinni to przemyśleć. Chłopcy
siedzący w pokoju, nie odzywali się ani słowem, ale mogłam wyczuć, że pilnie
słuchają. Później
jednak zauważyłam, iż takie zachowanie jest częścią bycia Indianinem. Nie odzywają
się, jeśli ktoś inny ma coś do powiedzenia. Wolą słuchać. Jednak nawet po ich
twarzy trudno zauważyć jakąkolwiek reakcję. Trudno uwierzyć, że ci spokojni
chłopcy mają wiele problemów z prawem i są członkami gangów. Dopiero gdy dorośli
wyszli, miałam okazję z nimi porozmawiać. Zdziwiło mnie to, że ich słowa były
bardzo dojrzałe i mądre. Myślę, iż nasza młodzież mogła by się dużo nauczyć
od tych młodych wojowników. Niestety, dorośli wrócili i zapadła cisza. Wróciliśmy
do tematu DYP, wymaga on dużo pracy, a przede wszystkim sponsora. Brak pieniędzy
uniemożliwia nawet podstawowe zaopatrzenie w żywność wszystkich domów, nie mówiąc
o ubraniach. Indianie nie mają wielkich zapotrzebowań, lecz czas płynie i nie
mogą już ubierać się w "skórę bizona". Moda w rezerwacie to wielkie
podkoszulki i podniszczone jeansy. Nadal pracujemy również nad nową broszurą,
która ma pomóc w poszukiwaniach środków na dalszą działalność projektu.
Z domu Jima, odwiedziliśmy campus młodszych dzieci, niestety nie zastaliśmy
nikogo, ale miło było popatrzyć na rozstawione na polanie tipi. Taki widok upewnia
mnie w poglądzie, iż Indianie naprawdę istnieją. W drodze do następnej siedziby
stajemy koło domu rodziny YellowBird. Na zewnątrz podziwiam rozwieszoną, już
wyprawioną tradycyjną metodą skórę bizona. Sam budynek jednak pozostawia dużo
do życzenia. Wnętrze natomiast sprawia, iż łzy kręcą się w oku.
Dużo mnie kosztowało, aby usiąść na jednym z "krzeseł", które wyglądało,
że rozpadnie się, ledwo je dotknę. Na piętrowym łóżku, bez materaca spała czwórka
dzieci. Praktycznie ciężko było się dopatrzyć jakichkolwiek mebli. Szyby w oknach
i drzwiach wybite, a kuchnia wyglądała jak sprzed stu laty. Najgorsze jednak
jest to, iż większość domów w rezerwacie to zaledwie schronienie przeciwko deszczom
i śniegiem. Nie chronią przed zimnem ani upałem. Smutne jest to, że zamieszkują
je ludzie o wielkim sercu.
Syn Roberta YellowBird Charles, sierota wojownik, zabiera nas do szkoły. Mamy
tam sprawdzić naszego emaila. Następnie jedziemy na ziemię rodziny YellowBird,
gdzie ma stanąć nowy dom. James zajmuje się rozmową, a ja zostaję sama z moim
indiańskim rówieśnikiem. Najpierw obydwoje milczymy, on mi się przygląda ciekawie,
po czym zaskoczył mnie pytaniem: "Masz już chłopaka w rezerwacie?".
Tego się nie spodziewałam i ciężko mi było utrzymać poważną minę. Po czym zalewa
mnie bardzo bezpośrednimi, osobistymi pytaniami. Staram się odpowiadać, ale
na twarzy ledwo mogłam powstrzymać uśmiech. Jakże inni są tutejsi ludzie, jak
inne są obyczaje i kultura. Kiedy już przeszłam przez pytania natury osobistej,
młody wojownik zaczął mi opowiadać o śmierci swojego ojca, tydzień temu zmarł
również jego przyjaciel. Do niego należała chustka, którą nerwowo ściskał w
rękach. Opowiadał o ciężkim życiu w rezerwacie, ale również o tradycji, którą
broni. "Jestem indiańskim wojownikiem – mówi - przodkowie są ze mną".
Mogłabym słuchać go godzinami, ale James stwierdził, że musimy już jechać...
Kiedy odchodziłam, Charles zatrzymał mnie i dał mi chustkę swojego przyjaciela.
"Pewnie się już nie zobaczymy, ale będę się modlił za ciebie" - powiedział.
To był wielki gest i nawet słowo "dziekuję" było za słabe, więc tylko
spojrzałam mu w oczy i odeszłam... Wiem, że Charles wiedział o czym myślę, a
ja wiedziałam, że dzięki tej chustce zostaliśmy przyjaciółmi.
Odwiedziliśmy dzisiaj jeszcze dwa domy Starszyzny, ale ja byłam zbyt zmęczona,
aby myśleć... Opowiadali o tym, jak wciąż muszą walczyć o własną ziemię, wielu
rzeczy nie rozumiałam. Nie jestem biegła w polityce, a ich język był trudny
do zrozumienia. Było mi również przykro, jak patrzyłam na te rudery, w których
niektórzy musieli mieszkać. Czułam się winna... Ale zdziwiło mnie również to,
że traktowano mnie tu lepiej niż gdziekolwiek indziej... Bałam się, że będę
niemile widziana w rezerwacie, a stało się wręcz na odwrót. Nie wiem, czy przyczyną
było to, iż przyjechałam z Szamanem, czy mój lekko ciemnawy kolor skóry, czy
po prostu zaufanie...