Alicja Sordyl
Spotkanie z wodzem Crowdogiem

Rezerwat Pine Ridge jest jednym z największych, lecz również najbiedniejszym w USA. Zamieszkuje go około czternastu tysięcy Indian. Stajemy na małej stacji benzynowej, jakiś wielki, czarny pies przygląda nam się ciekawie. Benzyna kosztuje tu ponad $2 za galon. To jest bardzo dużo, praktycznie połowę więcej niż na każdej innej stacji w Stanach. Jest tu też jeden mały sklepik o żywności wątpliwej jakości. Staje się prawdą to, co wcześniej czytałam. Na zakupy trzeba jeździć do najbliższego miasta lub za granicę rezerwatu. To niestety też kosztuje. Odległości nawet między niektórymi posiadłościami są ogromne. Bez auta ciężko się poruszać. Praktycznie przed każdym domem znajduje się złomowisko starych gruchotów, na moje pytanie “dlaczego" dowiaduję się, że w ten sposób mieszkańcy zdobywają brakujące części, nic nie może się zmarnować. Nie ma pieniędzy, więc każdy najmniejszy kawałek blachy może się przydać. Naokoło kilka małych domków, na zewnątrz wyglądają całkiem dobrze. Tylko nazwy szkół i budynków jak na razie wskazują, że jesteśmy już w rezerwacie.
Jestem trochę podenerwowana, naokoło więcej i więcej "czerwonych" twarzy. James się śmieje "już należysz do nas, znajdziemy ci męża Lakotę i nie wypuścimy już z rezerwatu. Tu jest twoje miejsce". Nie wiem, czy jakikolwiek wojownik mógłby wytrzymać ze mną, miejską dziewczyną.
Zatrzymujemy się na posiadłości "Crowdog Paradise". To są tereny wodza i tutaj też odbywają się wszystkie najważniejsze ceremonie plemienne, a przede wszystkim Sun Dance. Rozglądam się dookoła. Boję się zrobić pierwszy krok. To jest święta ziemia. Na środku placu znajduje się święte drzewo, całe otoczone zawiniątkami z tytoniem. To są modlitwy, które czekają na ofiarę wojowników; cztery dni tańca, postu, muzyki i ...bólu. Wchodzimy do świętego kręgu, najpierw musiałam obrócić się o 180 stopni. Dotykamy drzewa, James modli się. Nie potrafię opisać uczucia, które mnie ogarnęło. Nigdy nie wierzyłam w duchy czy zjawiska paranormalne, ale tutaj zaczynam doświadczać czegoś, co nie ma wytłumaczenia. Jestem bardzo niespokojna, nogi odmawiają mi posłuszeństwa, słyszę odgłosy bębnów. Nie jesteśmy tu sami... Chcę już iść... najpierw muszę obejść drzewo dookoła, po czym opuszczam krąg. Niepokój odszedł... naokoło góry, las i wijąca się rzeka... dookoła kręgu rozstawione są szałasy potu. Jest tu też wielkie drzewo, które zostało posadzone w dniu, kiedy Leonard Peltier został zamknięty za kratami więzienia. Na nim również widać kolorowe zawiniątka z tytoniem.
James opowiada mi o Sun Dance odbywającym się tu co roku. Tamtego lata tańczyło ponad trzysta osób. Nie każdy jest gotowy, aby nawet być świadkiem tego wydarzenia. Cztery dni trwają przygotowania tancerzy do ceremonii. W czasie tego czasu poszczą i codziennie modlą się
w szałasie potu. Ceremonia trwa również cztery dni. Tańczą zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Niektórzy z nich przebijają nożem swoje piersi lub ramię i mocują linkę do swojego ciała. Kiedy kończą modlitwę, wyrywają się z pęt, rozrywając skórę. Czasami w ramach większego poświęcenia i ofiary, mocują linkę do grzbietu konia, który wraz ze sobą pociąga wojownika, aż jego skora nie wytrzymuje napięcia i pęka. Wszystko to brzmi dla nas, białych, okrutnie. Na moje naiwne pytanie, czy to boli, dostałam odpowiedź, że tak, ale myśli tancerzy są zatopione w modlitwie. Modlitwa jest silniejsza, kiedy nie przychodzi łatwo. Wtedy duchy przemawiają. Kobiety w czasie miesiączki nie mogą brać udziału w ceremonii. Mają swoje osobne tipi. Wciąż mogą słuchać odgłosów bębnów, ale nie wolno im podejść do kręgu
W czasie ceremonii nie można robić zdjęć, to nie jest widowisko turystyczne, choć wiem, że właśnie takich Indian, jakich można zobaczyć na Sun Dance, szukają biali "łowcy przygód". Indianie, jakich my znamy, ci z pióropuszami i tipi istnieją, tylko my oczekujemy, iż tacy są na co dzień.
Nagle zauważam, że nie byliśmy sami. Między drzewami znajduje się obozowisko, drewniana kuchnia, stolik. Robi się zamęt, cztery psy i mała świnka podbiegają do nas i robią dużo hałasu.
Mamy szczęście, jeden z największych wodzów Leonard Crowdog oczekuje nas. Jest on już historyczną postacią, duchowy wódz AIM, wojownik z Wounded Knee i wielki szaman (szaman - nie wiem dlaczego to słowo tak przyjęło się w polskim języku, pochodzi ono z Syberii i nie ma nic wspólnego z Native Americans, wśród plemion Indian używa się określenia medicine man, niestety nie mogę znaleźć polskiego odpowiednika tego wyrażenia, dlatego też będę dalej używać określenie "szaman") znany wśród wszystkich plemion. Leonard Crowdog jest ostatnim wodzem, którego "umysł nie jest zaśmiecony wiedzą białych", dlatego też jego język jest językiem przodków. Są to znaki, symbole, odgłosy przyrody. Nawet kiedy zwracał się do mnie po angielsku, miałam problemy ze zrozumieniem jego mowy. Czasami wydawało się, że słowa nie miały treści, a może to ja nie umiałam jej znaleźć. David, kiedy wkroczył na swoją ścieżkę, miał wizje. Wytatuował sobie jej symbol na ramieniu. Nigdy nie dowiedział się, co ona oznaczała. Zapytał o to wodza. Nikt nie
zrozumiał jego tłumaczenia. Na coś takiego potrzeba czasu – odpowiedział, po czym zmienił temat. Niedawno jeden z jego bratanków został oskarżony o molestowanie indiańskiej dziewczynki. Rodzina wierzy w jego niewinność. Istnieje podejrzenie, że manipulowano jej umysłem za pomocą psychologów i kazano zeznawać w ten sposób. To samo stało się ze świadkami Leonarda Peltiera. Wiele osób jest zastraszanych i zmuszanych do mówienia tego, co chciano od nich usłyszeć. Działo się tak sto lat temu i dzieje się teraz. Niektórzy Indianie zwracają się przeciwko sobie. W rezerwacie istnieją dwie grupy tradycjonaliści i ci, którzy przyjęli wiarę białych. Części katolickiej nie podoba się to, iż wódz organizuje Sun Dance, a przede wszystkim to, że pozwala brać w nim udział "białym". Wydaje się, że oni toczą walkę sami ze sobą, w pieśni indiańskie wstawiają imię Jezusa, na ołtarzu przed szałasem potu kładą krzyż. Czuję się zagubiona, tak samo jak oni. Muszę się jeszcze wiele nauczyć, w szpitalach w rezerwacie leczą lekarze o fałszywej legitymacji medycznej, istnieją podejrzenia, iż używają skażonej krwi do transfuzji. Jedna z rodzin sponsorowała swojej matce wyjazd do szpitala poza rezerwat. Kobieta ta po każdej transfuzji krwi w rezerwacie, czuła się coraz gorzej. Kiedy wyjechała, "State Social Security" chciało odebrać jej dzieci pod pretekstem, iż nie ma się kto nimi opiekować. Dzieci te miały dobre warunki w domu i nie były same. Poznałam je i wiem, że były pod dobrą opieką. Dowiedziano się, że w latach 80., kobietom podwiązywano jajniki, aby nie mogły mieć więcej dzieci. Co odpowiedziano? "Takie jest prawo" We wszystko o czym pisze trudno jest uwierzyć, nigdy niczego nie udowodniono. Nigdy nie starano się niczego udowodnić. Poza tym, kto by miał to zrobić? Prawnik rządowy, któremu nie trzeba płacić? Łatwo odgadnąć, po której będzie stronie. Prawnik, który zażąda mnóstwo pieniędzy i wciąż nie wiadomo, czy można mu ufać? Czy Indianin? Ale wtedy kogo wysłucha "biały" sędzia.
Dlaczego rząd amerykański jest przeciwko Indianom, dlaczego FBI węszy w rezerwacie na każdym kroku... Kto wie, może i ja już mam swoje akta na półkach FBI. "American law is money" ("prawo USA to pieniądze"), mówi Crowdog. "Nasza ziemia to kopalnia złota dla USA, my bez pieniędzy nie możemy zrobić nic, nawet musimy płacić za własną ziemię, którą mogą nam w każdej chwili odebrać. Peltier nadal siedzi w wiezieniu. Wszyscy wiemy, że nie zabił. Jaki jest wiec sens bycia niewinnym, kiedy i tak jest się o wszystko oskarżanym. Jeśli będę zmuszony zabijać, upewnię się, że zabije wystarczająco dużo" ("If I have to kill, I will kill, but first I will make sure I killed enough"). Ile racji miał Crowdog w tych słowach...

Po wizycie u wodza Crowdoga, pojechaliśmy do domu rodziny Jamesa. Tam spędzimy resztę tygodnia. Czuję się trochę nieswojo, mieszkają tu siostrzeńcy Jamesa. Lola ma 26 lat, trójkę dzieci, tylko jedno z nich mieszka razem z nią. Teraz musi zajmować się całym domem, ponieważ jej mama musiała wyjechać poza rezerwat, aby kontynuować leczenie. Ma typową indiańską urodę, piękne czarne długie włosy i ciemną cerę. Ubrana jednak biednie, jakiś stary, wielki podkoszulek i szorty. Tak wyglądają tu prawie wszyscy. Nie mają pieniędzy na nic. Dzielą się wszystkim, co mają, bez zmrużenia oka potrafią oddać ostatniego dolara. - Dzięki temu przetrwaliśmy - mówi James. Młodzi wojownicy Cory i Loren bardziej milczą niż rozmawiają z nami. David szybciej łapie z nimi kontakt. Cory ma również syna. Jest bardzo przystojnym długowłosym mężczyzną o ostrych rysach twarzy. Pracuje na budowach. Jest jedynym członkiem rodziny, który ma pracę. Wychodzi około 6 rano i wraca koło siódmej wieczór, siedem dni w tygodniu. Zauważyłam, iż jest tu bardzo dużo, młodych samotnych rodziców. James cały czas żartuje, iż wrócę do domu z indiańskim mężem, chłopcy podnoszą oczy. Nie takiego zainteresowania oczekiwałam. Śpię w dużym pokoju, trochę to krępujące, gdyż jest to główne miejsce w domu, przez które trzeba przejść, aby się dostać gdziekolwiek indziej. Dawid ma więcej szczęścia, dostaje własny pokój. Wiem jednak, że jest równie skrępowany, a zarazem przejęty, jak ja. Ta rodzina żyje w porównaniu z innymi w dobrych warunkach. Dom nie jest bogaty, wydaje się, że meble w każdej chwili mogą się połamać. Nie ma ogrzewania, a w kuchni brakuje wielu rzeczy. Jest problem nawet z naczyniami. Mają jednak telewizor, jak zauważyłam, w każdym domu, nawet najbiedniejszym, na honorowym miejscu stoi ten środek przekazu.
Jest już ciemno, ale zdecydowałam się wyjść na spacer. Towarzyszył mi Cory z synem, David i cztery psy... naokoło pustka, prerie... domy są położone daleko od siebie... Idziemy, mało rozmawiamy... Jeszcze nigdy nie widziałam tylu gwiazd na niebie... jest tak pięknie, czysto i spokojnie, iż nie chcemy wracać do domu. Cory w końcu przemówił. Opowiadał o życiu w rezerwacie. Jego słowa były takie inne niż jego rówieśników poza rezerwatem. Można ich słuchać jak pieśni. Niestety nadciągająca burza zmusiła nas do powrotu...

powrót do strony głównej

następny

napisz do autorki