Charles A. Eastman (Ohiyesa)
Z
lasu do cywilizacji
przeł.
Beata Skwarska
Spis
rzeczy
Wstęp — Marek Nowocień
I Początek drogi
II Pierwsze dni w szkole
III Na szlaku białego człowieka
IV College na Zachodzie
V College na Wschodzie
VI Lekarz wśród Indian
VII Wojna o Taniec Ducha
VIII Wojna z politykami
IX Cywilizacja w teorii i praktyce
X W stolicy
XI Powrót do lasu
XII Dusza białego człowieka
VII Wojna o
Taniec Ducha
Szał religijny,
taki jak ten w latach 1890-91 jest w zasadzie obcy indiańskiej filozofii. Przypomniałem
sobie, że sto lat wcześniej, podczas klęsk Algonkinów, rozgorzała podobna wiara,
zapoczątkowana przez przebiegłego proroka Delawarów, brata Tecumseha. Rozwiała
się wtedy nadzieja na jedność rasową i moi ludzi zaczęli na oślep szukać duchowego
pocieszenia, które pomogłaby im w okresie zamieszania i nieszczęścia. Ufam,
że pierwsi prorocy "Czerwonego Chrystusa" byli niewinni i szczerzy,
choć niewątpliwie znaleźli się i tacy, którzy prorokowali ku chwale samych siebie
i wprowadzali nowe, fantastyczne elementy do rytuałów, by przyciągnąć wyznawców.
Tancerze ducha zaczęli się powoli gromadzić nad strumieniem Medicine Root i
na obrzeżach Złych Ziem. Ich izolacja wzmogła się jeszcze bardziej, gdy agent
wydał rozkaz zebrania się w agencji wszystkim, którzy nie wyznawali nowej religii.
Wkrótce kilka tysięcy „przyjaznych” Indian rozbiło obóz nad strumieniem White
Clay, niedaleko agencji. Zbliżała się połowa grudnia i jak na tę porę roku zima
była wyjątkowo łagodna. Tancerze twierdzili, że śnieg nie spadnie dopóki odbywać
się będą ich obrzędy.
Pewien Indianin o imieniu Mały (Little), który dopuścił się wykroczenia
w rezerwacie i uciekał przed aresztowaniem, pojawił się w agencji w dniu wydawania
przydziałów, mając na celu, jak się wydawało, stawianie oporu władzy. W mojej
przychodni utworzono salę spotkań policji indiańskiej, wykorzystywaną też jako
miejsce zebrań rady. Tego właśnie ranka odbywało się zebranie rady. Słyszałem
głośnie rozmowy. Byłem zbyt zajęty, by zwracać na nie uwagę, ale mój asystent
poszedł przysłuchiwać się przemówieniom. Nagle w sali zakotłowało się i George
wpadł niczym burza do mojego gabinetu, krzycząc w podnieceniu: "Uważaj,
przyjacielu! Będą walczyć!". Poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Przed salą
zebrał się tłum, a policję otoczyli Indianie z bronią palną i nożami w ręku.
"Dalej, załatwić ich!" — krzyczał jeden, a inny uniósł kamienną maczugę
nad głowę policjanta. Próba zatrzymania Małego napotkała nieprzejednany opór.
W tym krytycznym momencie przed zbiegowiskiem stanął postawny Indianin, ubrany
niczym biały, i przemówił czystym, pewnym i niemal sarkastycznym głosem.
— Przestańcie! Ruszcie głową! Co chcecie zrobić? Zabić własnych krewnych? Zabić
wszystkie bezbronne białe kobiety i dzieci? A potem co? Do czego doprowadzą
te odważne słowa i dzielne czyny? Ile zdołacie się bronić? Wasz kraj jest otoczony
siecią torów kolejowych; w ciągu kilku dni pojawią się tu tysiące białych żołnierzy.
A co z amunicją? z zapasami? Co się stanie z waszymi rodzinami? Myślcie, bracia,
myślcie! To szczeniacka wściekłość.
Był to "przyjazny" wódz, Amerykański Koń (American Horse), i jak wspominam
to wydarzenie, wydaje mi się, że jego słowa miały niemalże magiczną moc. Całkiem
możliwe, że ochronił nas przed masakrą; z pewnością zabicie policjantów reprezentujących
władzę rządu skończyłoby się ogólną masakrą. Prawda jest taka, że Indianie,
którzy popierali agenta, byli w równie dużym niebezpieczeństwie ze strony swych
dzikszych braci niż biali. W gruncie rzeczy mówiło się, że żywiono do nich jeszcze
większą niechęć. Jack Czerwona Chmura (Red Cloud), syn wodza, przyłożył lufę
rewolweru niemal do twarzy Amerykańskiego Konia.
- To ty i inni twego pokroju - krzyknął - doprowadzili do zdrady naszych! Mężny
wódz nawet nie mrugnął okiem. Nie zwracając uwagi na oskarżyciela, spokojnie
wszedł do biura. Zamknęły się drzwi, tłum się rozszedł i na jakiś czas niebezpieczeństwo
wydawało się zażegnane.
Tamtego wieczora zaskoczyła mnie późna wizyta Amerykańskiego Konia, bohatera
dnia. Przyszedł razem z żoną. Ledwo co usiedli, a moje drzwi ponownie się uchyliły
i wszedł kapitan Sword, a za nim porucznik Thunder Bear i większość policji
indiańskiej. W moim małym pokoju zrobiło się tłoczno. Poczęstowałem ich tytoniem,
który, choć sam nie paliłem, miałem zawsze pod ręką dla gości. Po chwili milczenia
wódz wstał i ceremonialnie uścisnął moją dłoń. W krótkiej przemowie prosił mnie
o radę w tej trudnej sytuacji, w której z jednej strony stali tancerze ducha,
ludzie ich własnej krwi, a z drugiej rząd, któremu przysięgali lojalność.
Zgodnie z indiańską etykietą miałem dwie, trzy minuty na rozważenie tego, co
powiedzieć. W końcu powiedziałem coś takiego: "By nie sprzeniewierzyć się
żadnej ze stron, możemy zrobić tylko jedno. Musimy uczynić wszystko, by doprowadzić
do pokojowego rozstrzygnięcia tej sprawy. Bądźmy cierpliwi, starajmy się zawrzeć
układ z tymi radykalniejszymi, mimo że co niektórzy, kąpani w gorącej wodzie,
mogą nastawać na nasze życie. Jednakże gdy dojdzie do najgorszego, naszym obowiązkiem
jest służyć rządowi Stanów Zjednoczonych. Oby nikt nie zarzucił nam braku lojalności!
Postępując tak, czy zginiemy, czy nie, nie będziemy musieli nikogo przepraszać".
Gdy inni odeszli, Sword poinformował mnie w tajemnicy, że co niektórzy młodzi
wojownicy odgrażali się, że zabiją Amerykańskiego Konia podczas snu i że jego
przyjaciele zmusili go, by poprosił mnie o gościnę na kilka dni. Zaprowadziłem
żonę Amerykańskiego Konia do małego pokoju, który stał wolny i wkrótce usłyszałem
trzy uderzenia służbowego dzwonu - sygnał, bym stawił się w biurze agenta.
Oczekiwał mnie agent, jego sekretarz i inspektor. Wszyscy wcześniej uznali,
że sytuacja jest poważna.
- Widzi pan, doktorze - powiedział agent - dzisiejszy incydent zaplanowany został
z niezwykłą dokładnością, tak że nawet nasza czujna policja została zaskoczona
i z łatwością pokonana. Co będzie dalej, nie sposób przewidzieć, ale musimy
być przygotowani na wszystko. Chętnie wysłucham, co ma pan do powiedzenia -
zakończył.
Powiedziałem mu, iż nie wierzę, żebyśmy mieli do czynienia z jakimś poważnym
spiskiem, tudzież intencją wypowiedzenia białym wojny. Według mnie przybycie
wojsk zostałoby uznane przez tancerzy ducha jako zagrożenie lub wyzwanie i zmusiłoby
ich do obrony. Nie popierałem takiego rozwiązania, nie popierał go też pan Cook,
którego też wezwano do udziału w naradzie. Urzędnicy jednak najwyraźniej obawiali
się powstania i twierdzili, iż ich obowiązkiem jest obrona życia pracowników
agencji oraz jak najszybsze wezwanie żołnierzy. Posłano po Sworda, Thunder Bear
i Amerykańskiego Konia, a ich opinie wydawały się w pełni zgodne z opinią agenta
i inspektora, wobec czego uznano, iż sprawa jest rozwiązana. W rzeczywistości
agent zatelegrafował do fortu Robinson z wezwaniem wojsk, zanim jeszcze odegrał
fikcyjną konferencję z Indianami; wojska były już w drodze do Pine Ridge.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale stopniowo dowiadywałem się,
że Siuksowie mieli wiele powodów do skarg i głębokiego niezadowolenia. Były
one przyczyną nieporozumień i mniej lub bardziej wiązały się z szałem Tańca
Ducha i narastającym niepokojem. Co jakiś czas obcinano przydziały żywnościowe;
ludziom brakowało jedzenia , a ich protesty i apele pozostawiano bez odpowiedzi.
Świat nie widział podobnego oszustwa kosztem bezbronnych ludzi jak to biali
politycy oszukiwali biednych tubylców! Nigdy też nie było na świecie bardziej
bezwartościowych "kawałków papieru" niż liczne traktaty z Indianami
i dokumenty rządowe! Wśród ludzi panowały choroby, a wskaźnik śmiertelności
był alarmujący, szczególnie wśród dzieci. Z tych to powodów powoli narastały
problemy, ale mogły one być zażegnane humanitarnie i pojednawczo. Sam "szał
Mesjasza" był w znikomym stopniu źródłem zagrożenia i można było równie
dobrze wezwać wojsko, by rozprawiło się z Billy Sundayem i jego histerycznymi
zwolennikami. Inne plemiona, które przyjęły nową religię pozostawiono samym
sobie i szał zmarł śmiercią naturalną w ciągu kilku miesięcy.
Mato-wa-nahtaka (Kicking Bear) |
Do przywódców malkontentów
w tamtym czasie należeli Jack Red Cloud, No Water, He Dog, Four Bears, Yellow
Bear i Kicking Bear. Do przyjaznych wodzów należeli American Horse, Young Man
Afraid of his Horses, Bad Wound i Three Stars. Istniała też pewna grupa, której
postawa nie była do końca określona i do niej zaliczał się Czerwona Chmura (Red
Cloud), największy ze wszystkich wodzów. Niegdyś dowodził on ludźmi i odnosił
wspaniałe zwycięstwa zarówno w bitwie, jak i w dyplomacji, teraz był ponad siedemdziesięcioletnim
starcem żyjącym w domu na farmie, który zbudowano mu niecały kilometr od agencji.
Przychodził na spotkania rady, ale albo nie mówił nic, albo bardzo niewiele.
Nikt dokładnie nie wiedział, po czyjej jest stronie, ale wydawało się, iż podupadł
na duchu i umyśle i jest przekonany o beznadziejności sprawy swych ludzi.
To właśnie Czerwona Chmura podczas wielkiej narady w Górach Czarnych, po tym
jak biskup Whipple zakończył swą inwokację, zadał komisji rządowej historyczne
pytanie: "Do którego Boga modli się teraz mój brat? Do tego samego, którego
dwa razy oszukali, podpisując z nami traktaty, później złamane?".
Wczesnym rankiem po próbie aresztowania Little, wpadł George i obudził mnie.
- Szybko, chodź! - krzyczał - żołnierze już tu są! Spojrzałem w kierunku strumienia
White Clay, potem w stronę miasteczka kolejowego Rushville, w Nebrasce, oddalonego
o dwadzieścia pięć mil.
Gdy słońce wstawało nad ostro zakończonymi grzbietami górskimi, czarnymi od
porastających je sosen karłowatych, dojrzałem przemieszczający się tuman kurzu,
który znaczył trasę przemarszu Dziewiątego Pułku Kawalerii. W obozach przyjaznych
Indian zapanowało zamieszanie. Do agencji zaczęły schodzić się kobiety z dziećmi,
obawiając się, że okrutni żołnierze zaatakują przez pomyłkę ich wioski. Ci,
którzy nie słyszeli o ich wezwaniu do rezerwatu, spieszyli do biura dowiedzieć
się, co się dzieje. Tych, którzy mnie pytali, zapewniałem, że wojska przybyły
pilnować porządku, ale niełatwo było rozwiać ich podejrzenia. Gdy kawaleria
zbliżyła się, zobaczyliśmy, iż byli to czarni żołnierze ubrani w płaszcze z
bizonich skór i czapki z futra piżmoszczura. Indianie natychmiast przezwali
ich "bizonimi żołnierzami" (buffalo soldiers). Zatrzymali się
na otwartym terenie, przed zabudowaniami agencji, i tam rozbili obóz tymczasowy.
Wieść rozeszła się już wzdłuż i wszerz rezerwatu i powstawały przeróżne plotki.
Na każdym wzgórzu dostrzec było można indiańskich zwiadowców obserwujących uważnie
obozowisko żołnierzy.
W tym momencie z fortu Yates, który znajdował się jakieś 250 mil na północ,
dotarła zaskakująca wiadomość, że Siedzący Byk - opierając się aresztowaniu
- został zabity przez policję indiańską. Wraz nim zginęło kilku jego ludzi i
paru policjantów. Potem usłyszeliśmy, że pozostali członkowie jego grupy uciekli
w naszym kierunku, a wkrótce potem, że dołączyła do nich grupa Wielkiej Stopy
(Big Foot) z zachodniej części agencji Cheyenne River, leżącej na ich drodze.
Wojska amerykańskie nadal zajmowały miejsca strategiczne. Prasa oczywiście podchwyciła
temat, wyolbrzymiając zagrożenie i zapowiadając "indiańskie powstanie".
Reporterzy byli również u nas, udało im się zdobyć "wiadomości", o
jakich nikt inny nie słyszał. Graniczne miasta fortyfikowano, a kowboje i milicja
czekali w pogotowiu, żeby móc stawić opór "czerwonym diabłom". Niektóre
grupy na pograniczu celowo podgrzewały atmosferę, licząc na zyski, ponieważ
w takich sytuacjach wydaje się ogromne sumy pieniędzy. A jeżeli chodzi o biednych
Indian, byli równie przestraszeni jak biali, i być może mieli ku temu więcej
powodów.
Generał Brook rozpoczął negocjacje z tancerzami ducha i w końcu namówił ich,
by przyszli bliżej. Rozbili obóz na równinie około mili na północ od nas, podczas
gdy bardziej uległe grupy zebrały się na południu lub na zachodzie. Zaryglowano
drzwi ogromnej szkoły z internatem, zamykając w budynku setki indiańskich dzieci
- częściowo dla ochrony, a częściowo w roli zakładników mających wymusić na
ojcach właściwe zachowanie. W tym momencie w agencji znajdowali się wszyscy
pracownicy rządowi z rodzinami, z wyjątkiem tych, którzy uciekli wcześniej,
oraz handlarze, misjonarze i farmerzy, oficerowie i dziennikarze. Było to przedziwne
zbiorowisko.
W tym czasie pełnym niepokoju i nerwowych napięć, co spokojniejsi spośród nas
zajmowali się swoimi sprawami, nie wierząc w tragiczną możliwość kolejnej indiańskiej
wojny. Jak można sobie wyobrazić, byłem ogromnie zajęty. Wielu Indian, przyzwyczajonych
do wygodnych domów z drewna, zmuszonych było do spędzania tej zimy w namiotach,
a co za tym idzie - chorowało więcej ludzi niż zwykle. Byłem mile widziany w
obozach wszystkich grup i odłamów. Podobnym przywilejem obdarzano również mego
dobrego przyjaciela ojca Jutza, misjonarza katolickiego, który cieszył się wśród
Indian absolutnym zaufaniem.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, które są może najważniejszym okresem
w roku misyjnym. Dzieci ze szkółek niedzielnych, a w gruncie rzeczy wszyscy
ludzie z niecierpliwością wyczekują tego radosnego święta; otwiera się beczki
i skrzynie, szyje się woreczki na cukierki, ćwiczy śpiew kolęd, a kościoły dekoruje
się pachnącymi girlandami z gałązek iglaków.
Usiłując ze wszystkich sił rozładować napięcie, pan Cook wraz z pomocnikami
rozpoczął przygotowania do Świąt na skalę większą niż zazwyczaj. Jako że wszystkie
oddziały agencji zamknięto, a ludzi wezwano do nas, planowano postawić choinkę
w kaplicy i zostawić ją tam przez cały tydzień, aby każdego wieczora rozdawać
prezenty członkom różnych wyznań. Sam się w to zaangażowałem i spędziłem sporo
szczęśliwych godzin w probostwie. W tym krytycznym okresie prowadziłem w sobie
wewnętrzną walkę. Z jednej strony obawiałem się konfliktu, a z drugiej – myśli
zaprzątały mi słowa "białej matki", która pewnego dnia powiedziała
żartobliwie, nawiązując do mych znajomości z wieloma uroczymi bostońskimi dziewczętami:
"Znam jednego Siuksa, który nie został zdobyty i nie spocznę dopóty, dopóki
nie dowiem się o jego podboju!".
Zamierzałem wypełnić swą misję życiową nieograniczony żadnymi innymi więzami
i deklarowałem się poświęcić całą miłość moim ludziom i profesji. W końcu, jednakże,
spotkałem kobietę której szczerość była przekonująca i której ideały wydawały
się podobne moim. Prawie całe dzieciństwo spędziła poza miastem, podobnie jak
ja, w osamotnionej posiadłości położonej wysoko na wzgórzach Berkshire. Pochodziła
z rodziny o tradycjach purytańskich z jednej strony i dumnych torysów z drugiej.
Poruszyły ją wezwania tego wspaniałego człowieka, generała Armstronga, i jeszcze
jako młoda dziewczyna udała się do Hampton uczyć tamtejszych Indian. Po trzech
latach podjęła się pionierskiej pracy na Zachodzie jako nauczycielka w nowej
szkole w obozie pośród dzikich Siuksów, a po wielu podróżach i badaniach zaoferowano
jej stanowisko, które obecnie zajmowała. Mówiła płynnie w języku Siuksów, a
wśród ludzi poruszała się bez ograniczeń i pewnie. Metody jej pracy były bardzo
proste i bezpośrednie. Nie wiem, jaka niewidoczna dłoń skierowała mnie do niej,
ale w dniu Bożego Narodzenia 1890 roku Elaine Goodale i ja ogłosiliśmy zaręczyny.
Trzy dni później dowiedzieliśmy się, że grupa tancerzy ducha Wielkiej Stopy
z rezerwatu Cheyenne River zbliża się do agencji i że major Whiteside dowodzi
oddziałami, którym wydano rozkaz ich przejęcia.
Późnym południem Siódmy Pułk Kawalerii pod dowództwem pułkownika Forsythe'a
otrzymał komendę siodłania koni i udania się w stronę potoku Wounded Knee, odległego
o osiemnaście mil. Ojciec Craft, katolicki ksiądz o domieszce krwi indiańskiej,
który znał Siedzącego Byka i jego ludzi, wyjechał mniej więcej godzinę później.
Ja też bardzo chciałem tam być, ale moja narzeczona zwróciła mi uwagę, że mam
obowiązki wobec naszych miejscowych Indian. Tak więc zostałem.
Ranek 29 grudnia był słoneczny i przyjemny. Wszyscy nasłuchiwaliśmy odgłosów
znad Wounded Knee i mniej więcej w połowie przedpołudnia usłyszeliśmy huk dział
Hotchkissa. Dwie godziny później ujrzeliśmy zbliżającego się w pełnym galopie
jeźdźca. Zsiadł z konia i meldunek wiadomość ordynansowi generała Brooka. Indianie
przyglądali się swemu posłańcowi, który biegł wzdłuż północnych krawędzi i przyniósł
wiadomość do tak zwanego "wrogiego" obozu. Mówiono, że doręczył wiadomość
niemal w tym samym czasie, co konny oficer.
Nastało zamieszanie i podniecenie, które mówiło samo za siebie. Białe tipi znikały
jak zaczarowane i wkrótce karawany ruszyły w kierunku naturalnej fortecy w Złych
Ziemiach. W "przyjaznym" obozie panowała podobna wrzawa i tłumy przerażonych
kobiet z dziećmi zaczęły napływać do agencji. Wojsko wycięło w pień grupę Wielkiej
Stopy i naturalną koleją rzeczy był odwet. Budynki agencji nie były w żaden
sposób zabarykadowane i do ochrony mieliśmy mały oddział żołnierzy. Ustawiono
warty i sprawdzano armaty.
Kilku młodych zapaleńców zaczęło strzelać do strażników i dwóch raniło. Odpowiedziała
na to indiańska policja, strzelając do wojowników, którzy usiłowali podpalić
kilka budynków na skraju agencji. Każdy żonaty urzędnik szukał bezpiecznego
miejsca dla swojej rodziny, wśród nich i tłumacz. Wtedy wybiegł na środek generał
Brook, krzycząc na cały głos do policji:
- Przestańcie! Przestańcie! Doktorze, proszę im powiedzieć, że nie wolno im
strzelać, chyba że dostaną rozkaz!
Tak też zrobiłem - wśród świstu kul - i myślę, że być może opanowanie generała
ocaliło nasze życie, gdyż nie byliśmy w stanie stawić czoła dużemu atakowi.
Jako że nie odpowiadaliśmy, strzały ucichły, ale przez kilka dni i nocy sytuacja
była bardzo poważna.
Moje biuro pełne było uchodźców. Odciągnąłem na stronę jednego z przyjaciół
i poprosiłem go, by osiodłał dwa konie i został przy nich.
- Gdy zacznie się bitwa - powiedziałem - weź te konie do panny Goodale i jeżeli
da radę odwieź ją na stację kolejową.
Potem poszedłem do probostwa. Pani Cook odmówiła wyjazdu bez męża, a panna Goodale
nie chciała wyjechać, gdy wciąż jeszcze mogła służyć pomocą. W domu było pełno
przerażonych ludzi, większość z nich indiańskich chrześcijan, których z przyjaciółmi
staraliśmy się uspokoić.
O zmierzchu wrócił Siódmy Pułk Kawalerii z 25 osobami zabitymi i, jak mi się
wydaje, trzydziestoma czterema rannymi. Kawalerzyści odnieśli rany głównie za
sprawą swych towarzyszy, którzy otoczyli Indian mających przeważnie tylko noże
i łuki. Wśród co najmniej trzydziestu rannych Indian większość stanowiły kobiety
i dzieci, w tym niemowlęta. Nie starczyło namiotów dla wszystkich i pan Cook
zaoferował na szpital kaplicę misyjną, w której wciąż stała choinka. Rozstawiliśmy
i przykryliśmy podłogę sianem i narzutami. Na tym posłaniu położyliśmy biedne
stworzenia jedno przy drugim i spędziliśmy całą noc, opiekując się nimi najlepiej
jak potrafiliśmy. Wielu miało ciała porozrywane odłamkami, a ogrom cierpień
był przytłaczający. Generał Brooke przekazał mi dowództwo i musiałem zajmować
się niemal wszystkimi. Mimo że chirurdzy wojskowi byli gotowi nieść pomoc, gdy
tylko opatrzyli swoich, przerażeni Indianie nie pozwalali ludziom w mundurach
nawet się dotknąć. Pani Cook, panna Goodale i kilkoro indiańskich pomocników
pana Cooka zostali pielęgniarkami na ochotnika. Pomimo naszych wysiłków, straciliśmy
większość rannych. Jednak niektórzy wyzdrowieli, w tym kilkoro dzieci, które
straciły wszystkich swoich krewnych i które zostały następnie adoptowane przez
dobre chrześcijańskie rodziny.
Nazajutrz po masakrze nad Wounded Knee przyszła zamieć, podczas której musiałem
udać się w towarzystwie indiańskiej policji na poszukiwanie policjanta, który
miał być ranny i pozostawiony dwie mile od agencji. Nie znaleźliśmy go. Właśnie
wtedy i tylko ten raz miałem przy sobie broń. Przyjaciel pożyczył mi rewolwer,
który wsadziłem do kieszeni płaszcza i zgubiłem po drodze. Trzeciego dnia przejaśniło
się i ziemia pokryta była cienką warstwą świeżego śniegu. Obawialiśmy się, że
na polu bitwy mogli mogli zostać ranni. Kilkoro chętnych zdecydowało się pojechać
to sprawdzić. Zostałem dowódcą tej ponad stuosobowej grupy cywilów, z których
dziesięciu czy piętnastu stanowili biali. Wzięliśmy ze sobą wozy, na których
moglibyśmy przywieźć rannych. Oczywiście w grupie znalazł się też fotograf i
paru reporterów.
Równe trzy mile od miejsca masakry znaleźliśmy ciało kobiety całkowicie przykryte
kocem śniegu, i odtąd znajdowaliśmy zwłoki Indian rozsiane wzdłuż drogi, którą
uciekali i na której ich bezlitośnie ścigano i zabijano. Niektórzy znaleźli
wśród zabitych swych krewnych lub przyjaciół, polało się wiele łez. Kiedy dotarliśmy
do obozowiska, wśród szczątków spalonych namiotów i innych rzeczy ujrzeliśmy
zamarznięte ciała leżące obok siebie lub na sobie. Doliczyłem się osiemdziesięciu
zwłok mężczyzn, którzy właśnie odbywali naradę i kiedy zaczął się zabójczy ostrzał,
byli równie bezbronni jak kobiety i dzieci, gdyż zabrano im niemal całą broń.
Nierozważny i zdesperowany młodzieniec oddał pierwszy strzał, kiedy ich rewidowano
i wojsko natychmiast otworzyło ogień ze wszystkich stron, zabijając nie tylko
nieuzbrojonych mężczyzn, kobiety i dzieci, ale także własnych towarzyszy, którzy
znajdowali si po przeciwnej stronie obozu.
Z trudem trzymałem nerwy na wodzy, widząc ten obraz, jak i podniecenie i smutek
mych indiańskich towarzyszy, z których niemal wszyscy płakali lub śpiewali pieśni
śmierci. Biali zrobili się bardzo nerwowi, ale kazałem im obejrzeć każde ciało,
by sprawdzić, czy jeszcze ktoś pozostał przy życiu. Mimo że leżeli bez pomocy
w śniegu i zimnie przez dwa dni i dwie noce, kilkoro przeżyło. Wśród nich znalazłem
mniej więcej roczną dziewczynkę, ciepło opatuloną i nietkniętą. Wziąłem ją ze
sobą i potem została ona adoptowana i wykształcona przez pewnego oficera. Jeden
ciężko ranny błagał mnie, bym napełnił mu fajkę tytoniem. Kiedy przywieźliśmy
go do kaplicy, przywitała go okrzykiem radości żona i córki, ale zmarł dzień
czy dwa później. Pod wozem odkryłem staruszkę, ślepą i bezbronną. Niektórym
udało się odczołgać i znaleźć schronienie. Przy stosie drewna znaleźliśmy kilkoro
ciężko rannych i zabitych. Już po wysłaniu kilka wozów z powrotem do agencji,
ujrzeliśmy grupę wojowników obserwujących nas z pobliskich wzgórz, prawdopodobnie
przyjaciół ofiar, którzy przybyli tu w tym samym celu co i my. Większa część
naszej grupy, obawiając się ataku, chciała wysłać gońca do agencji po eskortę
żołnierzy i jako że miałem najlepszego konia, zadanie to spadło na mnie. Szybko
przebyłem te osiemnaście mil i nikt mi nie przeszkadzał, choć gdyby Indianie
planowali atak, mogli go łatwo przeprowadzić w którymś z wąwozów czy parowów.
Była to ciężka próba dla kogoś, kto niedawno zawierzył chrześcijańskiej miłości
i wzniosłym ideałom białych. Lecz nie wydawałem pochopnych ocen i byłem wdzięczny,
że mogę pomóc i choć odrobinę umniejszyć cierpienie. Apel, który opublikowaliśmy
w jednej z bostońskich gazet, zapewnił nam znaczną ilość bardzo potrzebnych
ubiorów i płótna na bandaże. Pracowaliśmy dalej. Odwiedził nas biskup Hare z
Dakoty Południowej i gdy wszedł do kaplicy, przekształconej w prymitywny szpital,
zemdlał. Po kilku dniach wyjątkowego napięcia i kilku tygodniach niepokoju,
tak zwani "wrodzy" Indianie zostali zmuszeni do rozbrojenia. Ojciec
Jutz, katolicki misjonarz, ruszył dzielnie do nich i użył wszystkich swych wpływów
do pokojowego rozstrzygnięcia. Wszystkie oddziały wojska wezwano na przegląd
przed generałem [Nelsonem] Miles'em, co niewątpliwie miało na celu ukazanie
Indianom przeważającej potęgi białych. W marcu, gdy zapanował spokój, panna
Goodale postanowiła złożyć rezygnację i udać się na Wschód odwiedzić rodzinę.
Datę ślubu ustaliliśmy na początek czerwca.
Tytuł
oryginału: From Deep Woods to Civilization
©
Copyright for the Polish translation by TIPI