GÓRSKA WILCZYCA
autobiografia Indianki z plemienia Winnebago

oprac. Nancy Oestreich Lurie



 

 















Spis treści


Przedmowa
Wstęp

1 Wspomnienia z dzieciństwa
2 Jak się żyło
3 Dorastanie
4 Zaślubiny
5 Nawrócenie na pejotl
6 Mieszkamy w Black River Falls
7 Leki i wizja
8 Dzieci i wnuki

Dodatki
A Pierwsza wersja autobiografii Górskiej Wilczycy
B Komentarz Nancy Oestreich Lurie
C Wskazówki dotyczące wymowyInformacje

Wstęp
Autobiografie publikuje się z różnych powodów. Ich autorzy często skromnie przyznają, że wydają je tylko z racji bliskiej zażyłości z wielkimi ludźmi albo uczestnictwa w doniosłych wydarzeniach epoki. Jednostki, które odegrały znaczącą rolę w historii, zwykle tłumaczą, iż poczucie obowiązku każe im ujawnić nieznane powody takiego, a nie innego postępowania. Górska Wilczyca (Mountain Wolf Woman) opowiedziała swoje życie z prostszego powodu, a jednocześnie bardziej złożonego niż te podane wyżej. Mianowicie poprosiła ją o to bratanica. Wśród Indian Winnebago silne poczucie obowiązku wobec krewnych dominuje nad wszystkim, podobnie jak wzajemne prawo zwracania się do nich o przysługę, jeśli zmusza do tego sytuacja lub czyjeś życzenie. To, że w danym przypadku pokrewieństwo bierze się z adopcji, a nie więzów krwi, nie ma dla Winnebagów większego znaczenia.
Nasze pokrewieństwo wynika z adopcji dokonanej przez Mitchella Redclouda starszego, kuzyna Górskiej Wilczycy. Zgodnie z pojęciami Winnebagów byli oni bratem i siostrą, gdyż ich ojcowie byli braćmi. Tym samym Górska Wilczyca jest moją ciotką. Redclouda poznałam latem 1944 roku podczas pierwszych badań terenowych wśród Winnebagów. Jesienią, gdy kończyłam studia na Uniwersytecie stanu Wisconsin, dowiedziałam się, że leczy się on na raka w szpitalu stanowym, na terenie miasteczka uniwersyteckiego. Zachodziłam do niego często, moje pytania o kulturę Winnebagów pomagały mu lepiej znosić szpitalną nudę. Z czasem doszedł do przekonania, że o naszej znajomości zadecydowało przeznaczenie. Pomimo częstych i gwałtownych ataków bólu potrafił zmusić się, aby przekazać mi jak najwięcej informacji o swym narodzie, a nawet sporządzał długie opisy zwyczajów Winnebagów, które dawał mi do ręki, gdy pojawiałam się w czasie odwiedzin. Kiedy w końcu musiał poddać się operacji, z obawy, że jej nie przeżyje, obdarzył mnie czymś pięknym i wartościowym - uznał mnie za córkę. Tym samym otrzymałam imię plemienne, przynależność rodową i gromadę krewnych, którzy mieli mi pomóc w pracy zaczętej wraz z nim. Stan zdrowia nie pozwolił mu na tradycyjne oznajmienie o mojej adopcji podczas publicznej uroczystości, ale napisał o tym do Górskiej Wilczycy i opowiadał innym Winnebagom przez cały rok, jaki mu został po operacji.
Kiedy latem 1945 roku przyjechałam na badania do Black River Falls, osiedla Winnebagów w stanie Wisconsin, Górska Wilczyca powitała mnie jako swą bratanicę. Okazała się ona nie tylko cenną informatorką, ale i wspaniałą przyjaciółką. Jej osobowość i doświadczenia życiowe zainteresowały mnie w równym stopniu, co otrzymywane od niej informacje o kulturze Winnebagów. Zdawałam sobie sprawę, że jej autobiografia wzbudziłaby duże zainteresowanie zarówno jako dokument literacki, jak i źródło badań antropologicznych. Zainspirował mnie oczywiście fakt, że pierwszą autobiografią Indianina, opracowaną i wydaną przez antropologa Paula Radina w 1920 roku, były dzieje życia Grzmiącego Pioruna (Crushing Thunder) z plemienia Winnebago. Za jego przykładem poszli inni i niebawem ukazało się sporo autobiografii Indian i innych ludów tubylczych, ale zaledwie kilka z nich opowiedziały kobiety. Historia Górskiej Wilczycy ma zatem szczególne znaczenie dla nauki, bowiem jest ona kobietą z tego samego plemienia, co Grzmiący Piorun. Znałam ją blisko rok, zanim dowiedziałam się, że jest jego siostrą. Nadarzyła się więc wyjątkowa okazja stworzenia autobiografii wartościowej nie tylko ze względu na samo dzieło literackie, ale też jako materiał porównawczy z dziełem Radina.
Górska Wilczyca bez wahania przyjęła prośbę o opowiedzenie mi historii swego życia, ale upłynęło dużo czasu, nim mogłyśmy przystąpić do dzieła. Przede wszystkim zdawałam sobie sprawę, że tego rodzaju prośba będzie wymagała ode mnie złożenia odpowiednio cennych darów, zgodnie z zasadą wzajemności wobec krewnych. Przez wiele lat czułam się zobowiązana do przeznaczenia na ten cel części funduszy, które otrzymałam na badania terenowe wśród Winnebagów. Potem pojawiły się problemy natury technicznej. Dom Górskiej Wilczycy roił się od wnucząt, które wychowywała, toteż nie miała wolnej chwili do spisywania opowieści sylabicznym alfabetem winnebago, a cóż dopiero po angielsku, co sprawiało jej jeszcze większe trudności. Ponadto przez kilka lat sama byłam zajęta wykładami oraz innymi badaniami.
Zatem dopiero w roku 1957 mogłam poważnie zająć się tą tak długo odkładaną pracą z Górską Wilczycą. Wtedy ona mogła już powierzyć prowadzenie domu jednej z dorosłych wnuczek, aby spędzić trochę czasu ze mną. Dzięki Funduszowi Rackhama dla pracowników Uniwersytetu stanu Michigan oraz Fundacji Bollingena otrzymałam stypendium na sfinansowanie przedsięwzięcia.
Powiadomiłam Górską Wilczycę, że możemy zaczynać. Opuściła dom w Black River Falls i przybyła do Milwaukee, gdzie się spotkałyśmy i razem pojechałyśmy do Ann Arbor, w stanie Michigan. Później podróż tę opisała w autobiografii, gdyż był to jej pierwszy w życiu lot samolotem. Pracowałyśmy u mnie w domu przez prawie pięć tygodni stycznia i lutego 1958 roku.
Zaczęłyśmy od omówienia najlepszej metody pracy. Szybko nauczyła się posługiwać magnetofonem i postanowiła, że będzie mówić, a nie pisać w plemiennym alfabecie, co zrobił jej brat. Wolała również mówić w języku winnebago, a nie po angielsku, gdyż łatwiej jej było wspominać i omawiać wydarzenia. Jednak chcąc mi pomóc przy tłumaczeniu, powtarzała po angielsku całą opowieść z taśmy. Ponieważ opowiadanie było przeznaczone dla mnie, Górska Wilczyca naturalnie pomijała szczegóły z historii i kultury Winnebagów. W związku z tym sporządzałam przypisy do każdego rozdziału, zawierające szczegóły, które mogłyby zainteresować czytelnika. Pierwszy dzień pracy bardzo mnie rozczarował, gdyż całe opowiadanie Górskiej Wilczycy zajęło nie więcej niż połowę taśmy magnetofonowej. Choć starałam się ukryć zawód, musiała to zauważyć, bo powiedziała, że opowieść może być o wiele dłuższa, gdyż mam sporo notatek sporządzonych podczas wcześniejszych rozmów. Odparłam, że chciałabym usłyszeć wszystko jeszcze raz, abym była pewna, że dobrze ją zrozumiałam. Pobłażliwy uśmiech przemknął jej po twarzy:
- To tylko początek, żeby ci pokazać, jak będziemy pracować - powiedziała - coś jak rozpoczęcie książki.
Zaczęła opowieść od nowa, usuwając z niej to, co uznała za mało istotne szczegóły, a uzupełniając i dodając nowe wydarzenia, związane z jej doświadczeniami. Opowiedziała raz jeszcze znane mi historie, a także wiele nowych.
Najwięcej radości podczas tych "badań terenowych" sprawiało mi oczywiście przepisywanie opowieści Górskiej Wilczycy. Jest ona czarującą osobą, dowcipną, inteligentną, szczerą i wrażliwą. Podczas pracy zachowywała się niczym bawiąca z wizytą krewna. Kiedy byłam w szkole, potrafiła zorganizować sobie czas i nie próżnowała nawet w przerwach między nagraniami. Coś takiego jak nuda jest jej całkowicie obce, potrafi czerpać przyjemność z każdego pożytecznego zajęcia. Szyła sobie ubrania, a nawet rąbała drewno na opał, kiedy czuła potrzebą ruchu. Ponieważ dzień moich urodzin przypadł w czasie jej odwiedzin, postanowiła uszyć mi suknię z jeleniej skóry, ozdobioną roślinnymi deseniami z koralików, w której teraz prowadzę wykłady z kultury ludowej. Swój pomysł uzasadniła stwierdzeniem, że "współczesne dziewczyny chodzą na spotkania w najdziwaczniejszych strojach".
Górska Wilczyca była zadowolona, że ma do dyspozycji mój gabinet, gdzie spała i w wolnych chwilach czytała, szyła albo pisała listy do dzieci. Podobało jej się, że w domu mamy bieżącą wodę, za to większość urządzeń elektrycznych uważała za bardziej kłopotliwe niż użyteczne. Szczególnie nie ufała kuchence elektrycznej, gdyż przyzwyczajona była do gotowania na palenisku albo ognisku na wolnym powietrzu. Toteż, gdy razem z mężem byłam na wykładach, gotowała posiłki na kominku w salonie, piekąc nawet chleb w żarze, aby sprawić nam niespodziankę, gdy wracaliśmy późnym wieczorem. Mimowolnie Górska Wilczyca zamieniła mój dom w chatę Winnebagów, koncentrując aktywność życiową wokół kominka w salonie. Wkrótce trafił tam też magnetofon z mego wygłuszonego gabinetu i taśma zarejestrowała dźwięki dzwonka u drzwi, telefonu, miauczenie kota i odgłos kroków mego męża. Jednak im lepiej Górska Wilczyca czuła się w całym tym zgiełku, tym łatwiej było się pogodzić z technicznymi usterkami zapisu.
Oblicze Górskiej Wilczycy, pogodnej starej Indianki, uznawanej za piękność w czasach młodości, wciąż zachowuje ślady dawnej urody. Ciemne, o wyrazistych rysach, przyjemnie odbija od śnieżnobiałych włosów uczesanych w kok. Choć często ubiera się "jak biała dama", to zwykle nosi strój stosowny dla kobiety Winnebago w jej wieku. Składa się on z bawełnianej spódnicy i luźnej bluzy bez kołnierza, sięgającej do pasa. Na szczególne okazje zakłada długie szale z frędzlami, ale do pracy na dworze woli iść w swetrze albo kurtce. Niski wzrost i styl ubierania się sprawia wrażenie, że jest otyła, ale przeczą temu jej szybkie i pełne wdzięku ruchy.
Wzorem wielu kobiet z plemienia Winnebago nie nosi kapelusza, lecz ciasno opasuje włosy jedwabną chustą, wiążąc jej końce nad czołem. Ma przekłute uszy i choć nosi kolczyki tylko w płatkach uszu, to ich obrąbki noszą ślady nakłuć. Wierne tradycji kobiety Winnebago noszą po pięć-sześć par długich kolczyków zwisających im z uszu.
Przez cały czas pobytu Górskiej Wilczycy żałowałam, że mikrofon nie mógł być włączony non stop. Jej spontaniczne spostrzeżenia i komentarze ubarwiały wspólne posiłki i zajęcia domowe. Stałe dobroduszne docinki nadają ton domowemu życiu Winnebagów. Ciotki żartują sobie z mężów swych siostrzenic, więc uprzedziłam męża, że nasz gość może trochę z niego zadrwić. Górska Wilczyca tak właśnie zrobiła, wypominając mu, że nie dba o nią, że skąpi jej opału i jedzenia. Dotąd nigdy go jeszcze nie widziała i w chwili poważnej rozmowy pochwaliła go tradycyjnym określeniem Winnebagów: "pogodny, pracowity i życzliwy". Niemniej, kiedy z nim rozmawiała, często uderzała w ton tej obraźliwej kokieterii, na jaką mogła sobie pozwolić z racji łączącego nas pokrewieństwa. Pieszczotliwe zwracanie się słowem "złotko" niezmiernie śmieszyło Górską Wilczycę, toteż zwykle zwracała się do mego męża per "Add (Ed), moje złotko". Pewnego razu, gdy wieczorem oglądaliśmy w telewizji reklamę farby do włosów, naśladując głos prezenterki z całą powagą odezwała się do mego męża:
- Złotko, na jaki kolor mam ci ufarbować włosy?
Telewizja stanowi wciąż coś nowego w jej życiu, ale krótko przed przyjazdem do nas kupiła sobie odbiornik. Słusznie przypuszczała, że gdy nie będzie mogła doglądać swych wnuczek, telewizor skusi je do zostania na noc w domu. Gdy wróciła do Black River Falls, opisała nam w liście ciekawe spostrzeżenie z oglądania telewizji w Ann Arbor.
Mianowicie zapamiętała program, w którym na przykładzie manekinów pokazano, jak Rosjanie mogą wysłać na księżyc rakietę bezzałogową. Zdalnie kierowana rakieta wyrzucała z siebie wehikuł podobny do dżipa, który toczył się, robiąc zdjęcia i przekazując je na ziemię. Celem tego programu było wywołanie strachu i ogarnął mnie jakiś nieokreślony niepokój, do czego może doprowadzić rozwój techniki. Jednak Górska Wilczyca żyła o wiele dłużej niż ja i z końskiego grzbietu przesiadła się do samolotu bez szwanku dla swej osobowości. Jej list, choć zdradzający, że niezbyt długo chodziła do szkoły, oddaje jej nadzwyczajne zdolności osadzania nowych informacji w znanych sobie wzorcach, sprowadzając coś nadzwyczajnego do czegoś zrozumiałego, a nawet zabawnego i dodającego otuchy:
Najdroższa bratanico,
piszę by ci podziękować za przysłane pieniądze [zapłata za mokasyny i inne rzeczy, które zamówiłam]. chcę ci o czymś opowiedzieć. Zawsze lubiłaś stare historie. opowiem ci o księżycu. dawno temu kiedy powstał świat różne plemiona walczyły ze sobą. wtedy to [pewien Winnebago] opuścił na jakiś czas swoich kiedy wrócił zobaczył że była wojna i że zabito wszystkich w jego wiosce poszedł więc śladem wrogów i dotarł tam gdzie mieszkali. w krainie świtu. w tamtych czasach indiański wódz zawsze mieszkał w samym środku wsi. wiedział zatem gdzie śpi syn wodza z żoną. więc ludzie zapadli w głęboki sen. on uciął głowę synowi wodza i jego żonie. i z tymi głowami udał się na księżyc. kiedy księżyc jest w pełni można go zobaczyć jak trzyma w ręku dwie ludzkie głowy. nazywa się Sheiganikah jest po prawej stronie na księżycu. prawdziwy Indianin już tam jest.
Słyszałam że rosja chce się tam dostać przed nami. kiedy tam byłam [w Ann Arbor] zaczęłam wam o tym opowiadać ale po chwili zaczęliśmy mówić o czym innym i już tego nie dokończyłam. Gdy byłam młoda mój kochany tata razem ze stryjem opowiadali nam wieczorami różne historie. wszystkim bardzo się podobała ta opowieść o dzielnym człowieku i księżycu, którą opowiedział nam wtedy tata.
Pan Sheiganikah
to gatunek pewnego ptaka
Mam nadzieję że ta historia ci się spodoba. daj szybko znać o sobie. Twoja ciotka... pozdrów moje złotko Adda. cześć.
Oprócz fascynujących skojarzeń, jakie mogłyby się nasunąć naszemu Departamentowi Stanu, list mówi wiele o Górskiej Wilczycy. Nie wiedziała, na ile wycenić rzeczy, które u niej zamówiłam, i uznała, że zapłaciłam jej za dużo. Dla równowagi zatem, zgodnie ze zwyczajem Winnebagów, ofiarowała mi tę opowieść. Wie ona również, jak wielką wagę przywiązuję do źródła informacji i do znaczenia poszczególnych słów. Jej zamiłowanie do systematyczności i ładu najlepiej wyraża wybór przysłanej mi opowieści. Dokończyła bowiem rozmowę, która zaczęłyśmy podczas jej pobytu w naszym domu. Na koniec, zamiast zwyczajnie podpisać list jako moja ciotka, kazała pozdrowić też mojego męża, podkreślając łączące nas pokrewieństwo.
Górskiej Wilczycy, ciotce, przyjaciółce i informatorce dziękuję z głębi serca za udostępnienie jej autobiografii czytelnikowi, zarówno ze względu na bijący z niej urok, jak i na korzyść, jaką może odnieść nauka.
NANCY OESTREICH LURIE

 

Górska Wilczyca i jej mąż Zły Żołnierz w 1908 roku. Na przełomie XIX i XX wieku mężczyźni ubierali się na wzór białych ludzi, natomiast kobiety zachowywały typowo indiański strój i ozdoby.

Winnebagowie przy zbieraniu żurawiny w okolicy Black River Falls, około 1905 roku.  





















rozdział 2
Jak biegło życie(fragmenty)


W marcu zwykle wędrowaliśmy nad Missisipi w okolice La Crosse1, czasem nawet za rzekę, a wracaliśmy do domu z końcem maja. Obóz nasz stał najczęściej przy wyniosłym brzegu Missisipi, w miejscu zwanym Zapadnięty w Grób. Ojciec mój, jego szwagier i bracia łowili tam piżmowce. Kiedy zabili ich wystarczająco dużo, matka zabierała je i wieszała. Większość opiekała na stojaku. Zbierało się dużo drewna i rozpalało wielki ogień. Wokół ogniska ludzie wbijali w ziemię cztery rozwidlone pale, łącząc je tyczkami. Następnie usuwali palące się drzewo i zostawiali tylko węgle. Szkielet tej konstrukcji pokrywali gęsto krzyżującymi się tyczkami. Kiedy piżmowce zaczęły się przypiekać, wyciekał z nich brązowy i miły powonieniu tłuszcz, a wtedy kobiety odwracały je długimi, zaostrzonymi kijami. W trakcie pieczenia mięso piżmowców mocno skwierczy. Kiedy jedne z nich są już gotowe, kobiety odkładają je na bok i wieszają na stojaku następne. Zawsze piekły bardzo dużo tych zwierząt. Po ostygnięciu mięsa, kobiety pakowały je i zostawiały na lato.
Pewnego razu wiosną, kiedy ojciec poszedł łowić nad Missisipi, a pogoda zrobiła się bardzo ładna, moja siostra powiedziała:
- W tym miejscu można znaleźć korzenie żółtych lilii wodnych.
Poszłyśmy zatem wszystkie, moja matka i siostry, i inne kobiety. Koło trzęsawiska, gdzie gęsto rosły lilie wodne, zdjęły obuwie, założyły stare suknie i zaczęły brodzić w wodzie. Palcami u nóg wyszukiwały korzeni na dnie. Wykopywały je nogami, po czym wypływały one na powierzchnię. Wreszcie moja druga pod względem starszeństwa siostra natrafiła na korzeń. Kiedy wypłynął na wierzch, owinęła go w bluzę i wsadziła za pas. Myślałam, że tak się robi, więc gdy i ja znalazłam korzeń, uczyniłam to samo. Wsadziłam korzeń za pas. A wtedy wszyscy zaczęli się ze mnie śmiać! Och, jak się śmiano i pokrzykiwano na mnie:
- Mała Siga coś zrobiła! Ma za pasem korzeń lilii!
Moja siostra zrobiła to, gdyż była w ciąży. Przypuszczam, że po to, by odwrócić coś złego, co czyha na brzemienną kobietę. Przez to nic nie grozi dziecku i ma się szczęście przy szukaniu korzeni2.
Jak zobaczyłam, że to robi, zrobiłam to samo i dlatego kobiety śmiały się ze mnie.
Kiedy w opisany wyżej sposób wykopały mnóstwo korzeni, zapakowały je w jutowe worki, napełniając je co najmniej do połowy. Potem zaniosłyśmy je do obozu i tam matka z siostrami wzięły się do ich skrobania. Po ściągnięciu skóry wyglądały podobnie jak banan. Kobiety krajały je następnie na plasterki i nanizane na sznurek wieszały do wysuszenia, a potem napełniały nimi worki po mące. Latem dodawały je do mięsa i było to coś naprawdę pysznego.
Po powrocie do domu ojciec wraz z matką uprawiali ogród, jaki znajdował się przed naszą chatą z okrąglaków. Obok stała studnia, którą postawił ojciec. Kiedy ktoś się nachylał, by zajrzeć do środka, ledwo było widać lśniącą taflę wody3. Studnia miała cztery pale wkopane głęboko w dno, obite deskami na całej długości cembrowiny, które na ziemi rozszerzały się, by otoczyć ją ze wszystkich stron. Na szczycie studni znajdowała się półka, a nad nią domek z kołem linowym. Do niego na długim sznurze było przywiązywane wiadro. Było to długie cylindryczne wiadro z otworem i zatyczką na dnie. Spuszczało się je w dół, po wodę. Po wyciągnięciu na górę stawiano je na półce, wyciągano zatyczkę i wtedy leciała woda. Była lodowata. Indianie zwykli przychodzić do nas po wodę. To była bardzo dobra woda, jaką mieliśmy.
W czasie, kiedy tam mieszkaliśmy, a matka z ojcem pracowali w ogrodzie, dojrzewały borówki i chodziliśmy je zbierać. Wszędzie wokół rosły sosny, które były bardzo wysokie i wyglądały jakby były przystrzyżone wzdłuż pnia aż po czubek. Rosły bardzo gęsto, a wokół nich nie było żadnych zarośli4. Pod drzewami rosło mnóstwo borówek. Wszyscy Indianie je zbierali. Szli ze skrzynkami na plecach i gdy uzbierali je do pełna, wracali do domu. Zachodzili do nas po wodę i kiedy wyciągali ją w górę, koło skrzypiało i trzeszczało.
Wszyscy zbieracze borówek nosili skrzynki na plecach. Były prostokątne i miały cztery przegródki. Po obu stronach były wywiercone otwory, przez które przeciągano sznurek. Skrzynki nazywały się wa?kšíkwak'*ín, czyli "to, co się nosi na plecach". Przewożono je również konno, jedną z przodu, a drugą na plecach jeźdźca. Ludzie tak właśnie wybierali się do miasta sprzedawać borówki. Wymieniali je tam na żywność, przywożąc do domu znów pełne skrzynki. Brali również za nie pieniądze.
Borówki miały dobrą cenę. Na początku sezonu litr kosztował pięćdziesiąt centów, a pod koniec ćwierć dolara. Ludzie potrafili zaoszczędzić tyle pieniędzy, żeby kupić sobie konie. Niektórzy Indianie nie mieli wozów i dlatego wieźli borówki konno, ale inni te wozy mieli. Dzieki temu zawsze umieli przetrwać5. W taki sposób zapewniali sobie utrzymanie. Byli oszczędni i zaradni.
Kiedy różne rośliny dojrzały do spożycia, ludzie brali się za ich konserwowanie. Na przykład odparowywali je pod ziemią. Zbierali kukurydzę z pól i na plecach zanosili do domu. Kiedy byłam małą dziewczynką, miałam liczną rodzinę. Byłam najmłodsza, miałam trzech starszych braci i dwie starsze siostry. Ja i jeszcze jedna starsza siostra byłyśmy najmłodsze. Kiedy nadchodził czas zbiorów, gromadziliśmy obfite plony. Trzeba było odparować kukurydzę. Wieczorem kopaliśmy dół i w wielkim ognisku rozgrzewaliśmy kamienie. Wkładaliśmy je do dołu, a kiedy były rozgrzane do czerwoności, wybieraliśmy drewno i węgle i kładliśmy tam liście kukurydziane. Potem kładło się na nie dojrzałą kukurydzę i znów przykrywało liśćmi. Na koniec wszystko przysypywało się wybraną wcześniej ziemią. W tak zasypanym dole pozostawiano cztery otwory, w które wlewaliśmy wodę. Jak przyjemnie było nasłuchiwać, gdy rozgrzane kamienie wydawały dudniący odgłos.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, odkrywaliśmy dół z zachowaniem wszelkiej ostrożności. Trzeba było starannie odgarniać ziemię, a potem liście. W końcu docieraliśmy do uparowanej kukurydzy. Jakaż ona była gorąca! Po wyjęciu kładło się ją na liściach. Czasem z pomocą przychodzili nam sąsiedzi. Rozkładali na ziemi wielką płócienną płachtę, na którą kładli gorącą kukurydzę. Następnie metalową łyżką albo muszlą małża zeskrobywano kukurydzę z kaczanów. Trzeba ją było potem wysuszyć na słońcu i kiedy to się stało, wsypywano ją do worków po mące. To wtedy można było zobaczyć worki porozstawiane po całym polu. Część kukurydzy zostawiano na kaczanach, żeby dojrzała, potrzebne były bowiem nasiona. Z suszonej kukurydzy sporządzano hominy [czyli mamałygę]. Po wymieszaniu z popiołem, prażono ją na ogniu.
Suszono również kabaczki. Kobiety obierały je, przecinały na pół i krajały na plasterki. Następnie ścinały rozwidlone drzewka, ściągały zeń korę i zawieszały kabaczki na tyczkach kładzionych w rozwidleniu. Na takim rusztowaniu mieściło się mnóstwo kabaczków. Indianie zwykle suszyli je w ten sposób, robiąc zapasy na zimę.
Suszyli też borówki, których nie sprzedali. Suszyli je i spożywali dopiero zimą. Gotowano je z suszoną kukurydzą i potrawa ta bardzo mi smakowała. Dawniej jedliśmy ją bardzo często.
W specjalnym dole składaliśmy wszystko, co nie miało być zjedzone zimą, co miało zostać na wiosnę. Ziarno też zakopywaliśmy w ziemi. W dole chowało się żywność i wyjmowało, gdy zachodziła po temu potrzeba. "Wykop, coś zagrzebał" - mawiało się przy takiej okazji.
Suszono także indiańskie "ziemniaki"6. Zbierałam je zwykle z babcią i młodszą siostrą matki. Indiańskie "ziemniaki" rosną na dziko, w gęstych gajach leszczynowych, blisko wody. Pnącza indiańskiego ziemniaka przypominają rozciągnięte sznury, rozchodzące się we wszystkie strony. Tak rosną, oplatając krzaki. Kobiety grzebią w ziemi motykami, starając się natrafić na bulwy. Są one często złączone ze sobą, jakby je ktoś powiązał. Można ich było wykopać bardzo dużo. Potem kobiety obrywały je i suszyły. Po zalaniu wodą, dodawano trochę cukru i gotowano je, aż woda wyparowała; potem obieraliśmy je z łupin i jedliśmy. Och, były pyszne!
Okradanie myszy było czymś, czego nigdy nie robiłam, ale babcia i ciotka opowiadały mi o tym. Należało pójść w gęstwinę, w las, i wykradać myszom dziką fasolę. Myszy wiedzą, jak gromadzić zapasy. Ze wszystkich stron znoszą je w wybrane przez siebie miejsce. Do ich maleńkich schowków w ziemi można trafić po wydeptanych ścieżkach. Przechowują tam mnóstwo fasoli. Babcia mówiła, że gdy w rodzinie było wielu chłopców, to o tym, który ostatni przyszedł na świat, o tym najmłodszym, mówiono, że jest poślubiony jednej z myszy. To właśnie ten chłopiec zwykle szukał ich spichlerzy. Wszyscy bracia mojej matki byli już dorośli i nie było u nas żadnego małego chłopca. Nawet mój najmłodszy wuj już dorósł, ale mimo to mawiano:
- Żony Skrzypiącego Skrzydła nazbierały trochę jedzenia, chodźmy go poszukać.
I zawsze przynoszono coś do domu. Babcia mówiła, że niektóre kobiety dobrze umiały szukać dziką fasolę. Stawały w jakimś miejscu i rozglądały się wokół.
- O! Tam jest jedna skrytka - mówiły, i za chwilę - o! tutaj też.
Po odgarnięciu liści i rozryciu ziemi, zawsze znajdowały dużo dzikiej fasoli. Zabierały ją i robiły zapasy. Czasami mówiły, że znalazły wiadro fasoli, ale nie wiem, jak duże było to wiadro. Fasola była bardzo dobra; jadłam ją kiedyś. Kiedy pojechałam do Nebraski, tam ją właśnie jadłam. Ugotowałam ją jak każdą inną fasolę. Fasola, którą jadamy dzisiaj, jest dobra, ale ta dzika była o wiele smaczniejsza7.
Kiedy byłam mała, po zakończeniu prac w ogrodzie8 Winnebagowie udawali się na zbiory żurawiny. Moja rodzina robiła tak samo. Kiedy przybywaliśmy na bagno, obozowało tam już wielu Indian i zbierało żurawinę. Mężczyźni używali grabi, kobiety zaś rwały rękami. Siadały na rowie w długim rzędzie, jedna przy drugiej9. Zrywały owoce przed sobą, posuwając się w linii prostej, każda miała koło siebie skrzynkę o pojemności jednego buszla. Zabierały ze sobą tyle skrzynek, ile miały nadzieję nazbierać, więc nigdy im ich nie zabrakło. Zostawiały je w miejscu, gdzie je napełniły; patrząc z boku, można było zobaczyć rządek pełnych skrzynek. Gdy napełniły skrzynki, które miały ze sobą, brały następne. W południe wracały do obozu na jedzenie10. Niektórzy ludzie zabierali zapasy ze sobą na bagna i tam jedli. Bardzo mi się podobało, kiedy braliśmy jedzenie ze sobą, aby je zjeść na dworze.
Tak właśnie ludzie żyli jesienią. Pracowali, żeby zarobić trochę pieniędzy. Potem szli polować na jelenie. Starali się zarobić na siebie i zdaje się, że zarabiali dobrze, ale nie wiem dokładnie, ile11. Kobiety do zbiorów używały wielkich miednic, a gdy były pełne, wrzucały zawartość do skrzynek. My, dzieci, także zbieraliśmy. Mieliśmy małe wiaderka. Siadałam tuż koło matki i zrywałam żurawinę. Kiedy napełniłam wiaderko, wsypywałam jego zawartość do skrzynki mamy. Siostra siedząca z drugiej strony matki, robiła to samo. Takie rzeczy robiłam.
Często zachodził tam do nas domokrążca z różnymi towarami. Słowo shirt, co w języku białych znaczy koszula, on wymawiał "szorot". Ten biały człowiek, mający czarne włosy i wąsy, nie wiedział, jak się mówi po angielsku12. Kiedy handlarz zjawiał się u nas, wszyscy wykrzykiwali:
- O, przyjechał szorot! - Tak właśnie go nazywaliśmy.
Indianie zarabiali pieniądze, dlatego handlarze przyjeżdżali do nas, żeby coś sprzedać. Jeden sprzedawał ciastka, które bardzo mi smakowały. Matka często coś u nich kupowała i stąd jedliśmy też ciastka. Indianie ciągle gotowali na dworze przy ognisku i nie mogli piec ciastek ani placków, toteż kupowaliśmy je u handlarza na bagnie.
Tego miejsca, w którym zbierano żurawinę, już nie ma. Nazywaliśmy je Bagnem Żelaznej Góry i nawet nie znam jego angielskiej nazwy. Żurawinowego bagna już nie ma go, ponieważ zniszczył je kiedyś wielki pożar lasu. Ludzie opowiadali, że gdy stamtąd uciekali, musieli położyć starców w rowach. Nie daliby rady uciec z nimi przed ogniem, więc położyli ich w rowach z wodą. Myślę, że właśnie wtedy bagno przestało istnieć. Krzewy żurawin strawił ogień.
Po zbiorach żurawiny udawaliśmy się na jesienną wędrówkę, polować na jelenie. Zawsze to wtedy robiliśmy - wędrowaliśmy w poszukiwaniu jeleni. W tamtych czasach ojciec nie musiał kupować pozwolenia na zabicie jelenia. Nigdy nie musiał płacić za takie rzeczy. Gdy polowaliśmy na jelenie, biali nas nie śledzili. Tak to bywało w dawnych czasach. Zabijaliśmy tyle jeleni, ile było nam potrzeba. Przeważnie udawaliśmy się w lasy leżące w pewnej odległości na wschód od Neillsville. Wtedy nie było tam zbyt wielu białych. Tam właśnie udawaliśmy się na jesieni. Tam mieszkaliśmy jakiś czas i prawie natychmiast myśliwi wracali z jeleniem. Owijali go w jesienne listowie i nieśli na plecach. Kiedy nadchodzili, z daleka było widać fruwające tu i tam liście, a oni szli do domu ze świeżo ubitym jeleniem. Po przybyciu w tę okolicę, już pierwszego dnia przynosili do domu zwierzynę. Zawsze tak było. Czasem nawet przynosili niedźwiedzia.
Cztery albo pięć rodzin zachodziło w tę okolicę, gdzie stawiały długie wigwamy. Były to rodziny mego ojca i braci, mego szwagra Chmury, innego szwagra Małego Náqigi i ich krewnych, a czasem przybywali też nasi wujowie. Nasza rodzina była na tyle liczna, że potrzebowała wigwamu z dwoma ogniskami. Mieszkaliśmy w wigwamie z tataraku. Babcia i matka budowały nasz dom z mat wyplatanych z pałki szerokolistnej. Wigwam był pokryty takimi matami i wewnątrz nigdy się nie dymiło. Myślę, że dlatego, iż był właściwie zbudowany13. Przyjemnie było mieszkać w wigwamie z tataraku. Moja starsza siostra Biały Piorun i szwagier Chmura mieszkali obok, ale w wigwamie wielkim i okrągłym. W takim samym domu mieszkał brat Chmury zwany Wielkim Piorunem. Jego żoną była Axji?wi?ga - nie wiem, jak przetłumaczyć to imię na angielski. Jej matka miała na imię Cztery Kobiety, a jej mąż - Świt.
Pewnego razu, wkrótce - o ile pamiętam - po naszym przybyciu w to miejsce, zmarł ten stary człowiek Świt. Przed śmiercią ciężko chorował. Był naprawdę bardzo chory, ale powiedział, że chce zobaczyć świt, że chce wyjść na dwór. Powiedział to, leżąc na łóżku. Na te słowa moja matka, która poszła go odwiedzić, wróciła do domu.
- Synowie moi - powiedziała - trzeba mu okazać współczucie, że mówi w ten sposób. Idźcie i zabierzcie go. Weźcie go na dwór. Niech zobaczy świt.
Moi bracia poszli więc i zrobili, co im kazano. Wtedy starzec, gdy znalazł się na dworze, powiedział:
- Świt, swego czasu byłem z nim za pan brat. Od niego wziąłem swe imię, nazwano mnie Świtem. Już nic nie może mi pomóc, zatem odchodzę. Kiedyś bardzo lubiłem pewne mięso, mięso skunksa. Gdy zabijecie skunksa, ugotujcie go i pomyślcie o mnie. Wspomnijcie mnie i rozrzućcie dla mnie trochę tytoniu. Czego sobie wtedy zażyczycie, to się wam spełni. Tak powiedział ten stary człowiek. Tacy byli wtedy starcy, wymagali dla siebie szacunku. "Szanujcie starych ludzi" - mówili nam matka i ojciec. Tak też postępowaliśmy. Szanowaliśmy starych ludzi, ale dzisiaj się już ich nie szanuje.
Przeł. Aleksander Sudak

1 Opowieść o łowieniu piżmowców i kopaniu korzeni żółtej lilii wodnej nad Missisipi znalazła się na ostatniej rolce taśmy, która została włączona do tekstu. Istnieje kilka gatunków żółtej lilii wodnej, toteż roślinę nazywaną przez Winnebagów ćerap można tylko zaliczyć do rodzaju grążeli (Nuphar).
2 Określenie hoćox, użyte w tym zdaniu odnosi się zarówno do odwracania zła, jak i przynoszenia szczęścia. Winnebagowie przestrzegają szeregu tabu przedporodowych, wiążących się ze zdrowiem i osobowością dziecka po jego urodzeniu, ale opisany tu zwyczaj odnosi się do wierzenia, że ciężarna kobieta musi szczególnie uważać i chronić płód podczas tak niecodziennych czynności, jak brodzenie w wodzie w poszukiwaniu ćerapu. Panuje też ogólne przekonanie, że kobieta w ciąży nie sprosta takim zadaniom, o ile się odpowiednio nie zabezpieczy. Dla Górskiej Wilczycy było to niezwykle zabawne wydarzenie i śmiała się serdecznie, gdy słuchała tego z taśmy.
3 Przekład opisu jak ojciec Górskiej Wilczycy kopał studnię jest daleki od doskonałości. Gdy pojęła, że kompletnie pogubiłam się, słuchając opowieści w języku winnebago, starała mi się pomóc angielskim i gestami. W rezultacie ani ja, ani pani Wentz nie wyrobiłyśmy sobie z tego zapisu dokładniejszego obrazu studni.
4 Z opisu lasu wynika, że Winnebagowie wypalali kiedyś podszycie, aby borówki lepiej się rozwijały. Kiedy zabronił im tego Departament Ochrony Środowiska stanu Wisconsin, skarżyli się, że podszycie jest przyczyną pożaru lasów, a przynajmniej ułatwia mu się rozprzestrzeniać, i że nie opłaca im się już zbierać borówek, gdyż giną one w gęstwinie.
5 To dziwnie brzmiące zdanie ma uzmysłowić, że Winnebago zawsze potrafili się przystosować i zawsze byli samodzielni, a nie to, że zawsze sprzedawali białym borówki.
6 Opisaną tu rośliną jest najpewniej Apios americana (chobot bulwiasty). Opowieść o zbieraniu indiańskich "ziemniaków" nagrałam później i umieściłam w tym miejscu.
7 Opowieść o wykradaniu myszom fasoli była nagrana osobno i wstawiona tutaj. Nie byłam w stanie rozpoznać tej fasoli, gdyż nigdy jej nie widziałam, zaś to, że "były całe w brązowe cętki" niewiele mi pomogło. Bardzo możliwe, że tej fasoli nigdy nie zbierano w Wisconsin, a tylko w Nebrasce, bo tylko stamtąd otrzymałam związane z tym informacje.
8 To znaczy po zbiorach i zmagazynowaniu owoców i warzyw.
9 Opis zbierania żurawiny pochodzi z późniejszego nagrania. Górska Wilczyca postanowiła dać pełny obraz prac sezonowych, gdy uświadomiła sobie, że opisała jedne i pominęła drugie, z czego wzięło się tyle wstawek w tym rozdziale.
Choć Winnebago od wielu lat zbierali żurawinę na sprzedaż, to w dzieciństwie Górskiej Wilczycy bagna obfitujące w krzewy żurawinowe były już w posiadaniu białych, którzy najmowali indiańskich pracowników. Opis tej pracy wymaga pewnego objaśnienia. Najpierw bagno osuszano na tyle, by mężczyźni mogli poruszać się w wykopanych rowach i grabiami ściągać owoc do skrzynek, a kobiety usiąść na ziemi i zbierać to, co się rozsypało. Taką technikę opisała Górska Wilczyca, a opracowano ją na bagnach żurawinowych w Massachusetts. Około 1920 roku ktoś odkrył, że żurawina z Wisconsin, w przeciwieństwie do obszarów wschodnich, może stać w wodzie bez żadnej szkody, aż do czasu zbiorów od końca września przez cały październik albo do "pierwszych mrozów". Obecnie plantatorzy dzielą rowami bagno na części, połączone ze sobą śluzami, ustawionymi wzdłuż potoku. Można w ten sposób kontrolować poziom wody, a całą pracę wykonują mężczyźni, brodząc po wodzie w gumowych butach. Owoce ściąga się z łodyg specjalnym narzędziem z ząbkowanym pojemnikiem, do niego zbiera się też pojedyncze jagody, które unoszą się na powierzchni wody. Kobietom w tej sytuacji pozostaje tylko sortowanie owocu. Jednak od około 1950 roku, kiedy na bagnach zaczęły pracować maszyny, dochody Winnebagów znacznie spadły.
10 Informatorzy starsi o co najmniej dziesięć lat od Górskiej Wilczycy wspominają, że w czasach ich młodości Winnebagowie jadali tylko rano i wieczorem. Sądzę, że przestawili się na trzy posiłki dziennie, odkąd zaczęli się najmować do pracy u białych farmerów z Wisconsin i Nebraski i jadać razem z ich rodzinami. Z pewnością wpływ na to miały też nawyki wyniesione ze szkół z internatem.
11 Mamy tutaj do czynienia z ciągle tym samym problemem dokładnego określania kwoty, objętości, odległości czy kierunku. Górska Wilczyca dochodzi więc do wniosku, że musiała być bardzo młoda, skoro nie wie, ile dokładnie zarabiała.
12 Żydowski handlarz.
13 Dzisiaj, kiedy w wigwamach odbywają się różne ceremonie, a są one czasami zadymione, starcy besztają młodych, iż zatracili umiejętność ich budowania. Wielu młodych mówi wtedy, że wigwamy zawsze dymiły, a starsi już się przyzwyczaili do mieszkania w domach, gdzie rury od pieca odprowadzają dym ze spalonego drewna.



Górska Wilczyca: autobiografia Indianki z plemienia Winnebago, oprac. Nancy Oestreich Lurie
przeł. Aleksander W. Sudak, TIPI, Wielichowo 2012, Biblioteka "Tawacinu" nr 38, ISBN 978-83-62490-06-6,
format 145×205, stron 136, fotografie, mapa, cena 19,50 zł

Zamówienia można składać pisemnie, telefonicznie (061) 44 33 058 lub drogą elektroniczną tipi@tipi.pl
Realizacja zamówień w kolejności ich nadsyłania.


Warunki zakupu


Zamawiam książkę